KALENDARZ IDEALNY

KALENDARZ IDEALNY

Być może już to zauważyliście, a gdyby nie, to oświadczam: jestem osobą absolutnie uzależnioną od kalendarza. A raczej planera. I list, spisów, wykresów, cyferek, tabelek… Odkąd pamiętam, używałam mniejszego lub większego kalendarza, zaczęłam chyba jeszcze w szkole podstawowej. Notowałam wszystkie sprawdziany, wizyty lekarskie, wyjazdy, wydarzenia, a im dalej, tym więcej rzeczy miałam do zanotowania. I pojawiła się potrzeba znalezienia planera idealnego.


Pamiętam, że jeszcze niedawno moim ulubionym układem kalendarza był taki, w którym na dwóch sąsiadujących stronach mieścił się cały tydzień. Wystarczało mi kilka linijek na dany dzień, aby wszystko zanotować. Nie przywiązywałam też większej wagi do estetyki, kalendarz służył mi tylko do tego, aby o niczym ważnym nie zapomnieć. Kiedy zaczęłam pracę, w której grafik był raczej zmienny i ustalany z niewielkim wyprzedzeniem, okazało się, że koniecznością jest posiadanie więcej miejsca do zapisków na każdy dzień. Sięgnęłam więc po grubszy i większy kalendarz, w którym każdy dzień zajmował jedną całą stronę. Ale to też nie było to. Przegrzebawszy cały internet, znalazłam wreszcie coś dla siebie.

KALENDARZ IDEALNY

A właściwie planer, notatnik, zbiór list zakupów, wspomnień lub… co tylko chcesz.



No tak, wygląda super, brzmi idealnie, ale… bałam się, że potrzeba rysowania na bieżąco niezbędnych tabelek skutecznie zniechęci mnie do planowania jako takiego. Tak się na szczęście nie stało, a rysowanie, a z czasem i ozdabianie mojego planera w zeszycie okazało się świetnym sposobem na relaks.

BULLET JOURNAL Z DRUKARKI

Po kilku miesiącach testowania różnych rodzajów kalendarzy i list znalazłam taki ich układ, który odpowiada wszystkim moim potrzebom. Uznałam więc, że stworzę je wszystkie w wersji cyfrowej, aby co miesiąc móc je wydrukować i wpiąć do małego segregatora. Grudzień był miesiącem prób – i okazało się, że choć planowanie jest równie sprawne na wersji wydrukowanej, to jednak czuję się już za bardzo przywiązana do mojego małego rytuału rysowania i dekorowania planera.

MAŁY PREZENT

Nadchodzi Nowy Rok, a to świetna okazja, żeby zabrać się za planowanie i organizowanie! Aby Wam to ułatwić, mam dla Was mały prezent: tygodniowy kalendarz-planer w układzie godzinowym. Aby pobrać plik, wystarczy kliknąć w obrazek i ściągnąć go z dysku Google Drive.

kalendarz idealny tygodniówka do pobrania



A jak się mają Wasze kalendarze na Nowy Rok? Są już pełne planów?

MAGIA ŚWIĄT

MAGIA ŚWIĄT

boże narodzenie christmas gift


SPRZĄTANIE

Nadchodzi dzień, w którym mam ten luksus obudzić się rano bez budzika. Wstaję niespiesznie. W kuchni natrafiam na krzątającą się mamę, widzę, jak pakuje owoce do wielkiej torby. Zjadam niewielkie śniadanie, czytając przy tym fragment książki. Przebieram się szybko w wygodny, trochę już przykurzony dres i chwytam ściereczkę. Ścieram ostatni kurz, zalegający w jakimś zapomnianym kącie przedpokoju. Napełniam jeszcze szybko wiadro z wodą i płynem do podłóg, przecieram kuchnię i łazienkę. Sięgam po pastę do podłóg. Ostatnie metry kwadratowe zaczynają pięknie błyszczeć.

PAKOWANIE

Siadam na chwilę, żeby sobie odsapnąć. Trochę czytam, a trochę myślę o tym, jaki film będę oglądać jutro czy pojutrze. Zaczynam przekopywać internet, żeby go znaleźć. Wreszcie widzę kątem oka zegar, wskazujący już południe. A i mama zerwała się właśnie ze swojego ulubionego fotela i układa stosy potrzebnych rzeczy na stole. Czas i na mnie. Ruszam więc w organizacyjny taniec po pokoju, wyciągając z szafy sukienkę na dzisiejszy wieczór, kilka innych ubrań, trochę kosmetyków. Oglądając się przez ramię jak szpieg, oceniający sytuację, szybko wrzucam do torby paczki, owinięte czerwonym papierem w gwiazdki. Żeby tylko przypadkiem nie zostały zobaczone! Przed drzwiami mieszkania tworzy się przeogromna kupa toreb i plecaków, i pudełek, i garnków. Jak co roku zastanawiam się, jak to wszystko pomieści się w moim małym hatchbacku.

POWITANIE

Na dwa razy znosimy cały ten majdan do samochodu i wreszcie ruszamy. Ulice są jeszcze całkiem ruchliwe. Na szczęście nie ma mrozu, nie jest ślisko. Nie ma też śniegu, trochę szkoda. Prowadzę uważnie. Ostatnie, czego mi potrzeba, to stłuczka akurat dzisiaj. Droga zajmuje nam kilka minut więcej niż zawsze, ale to nic. Wreszcie podjeżdżamy pod dom, brama otwiera się natychmiast, zapraszając nas do środka.

- Cześć dziadku! – krzyczę jeszcze z garażu.

Po kolei wnosimy nasze bagaże do domu, sztuka po sztuce. Część ląduje od razu w kuchni, gdzie babcia całuje mnie w policzek, wspinając się na palce, aby dosięgnąć. Kilka rzeczy trafia prosto pod choinkę, żywą, wyciętą z ogródka. Resztę rzucamy w naszych pokojach na piętrze.

- Może zjecie żuru? – babcia już czeka z talerzami i chochlą w ręce. Nie da się jej odmówić.

PRZYGOTOWANIE

Spokojną rozmowę przy stole, toczoną z dziadkiem, przerywa babcia, stając na progu kuchni i pytając o godzinę. Zerkamy na zegar. To już czas. Dziadek szuka obrusa, wyciąga deskę do prasowania. Ja kompletuję zastawę stołową, układam sianko, opłatki, ustawiam szklanki z kompotem. Mamę widać przez kuchenne drzwi, doprawia jedno z dań, raz po raz siorbiąc z łyżki i upewniając się, że wszystko smakuje doskonale.

Przebieram się w moją nową, czarną sukienkę. Układam włosy w luźny kok, podkreślam oczy lekkim makijażem. Na nogi wkładam niebieskie kapcie. Przecież jesteśmy w domu, to nie miejsce na szpilki. Łapię kilka paczek i zbiegam na dół, gdzie odkładam je pod choinkę. Widzę, że dziadek już w swoim garniturze. Wcisnął się w ten ślubny, jak co roku. Babcia przekazuje mi wielką łyżkę, kuchenne insygnium władzy, i znika w sypialni. Ustawiam talerz z uszkami na stole, mieszam leniwie w kapuście z grzybami.

boże narodzenie świąta choinka bombka

WIECZERZA

Zaczynamy od krótkiej modlitwy, jak co roku. Potem dziadek, głowa rodziny, podaje każdemu opłatek. Babci życzę zdrowia, dziadkowi cierpliwości, mamie spokoju i odpoczynku. Siadamy na swoich miejscach i już na talerzu lądują uszka, pływające w czerwonym barszczu. Tak bardzo je lubię, ale jednak zjadam niewielką porcję, zostawiając miejsce na kolejne potrawy. Zbieram głębokie talerze ze stołu, aby zrobić miejsce na karpia. Jest pyszny, jak zawsze. Dokładam sobie ziemniaka i kapusty z grzybami, którą uwielbiam. Staram się nie krzywić, popijając danie kompotem z suszu.

Pomiędzy jednym a drugim kęsem rozmawiamy o tym i owym. Nie poruszamy nieprzyjemnych tematów polityki, sportu czy chorób. Babcia opowiada, jak trudno było obrobić karpia. Dziadek się śmieje, że w tym roku ryba była wyjątkowo żywotna i wybitnie nie chciała zostać zjedzona.

Zgarniam znów talerze, w czasie gdy dziadek gasi światło, zapalając tylko kolorowe lampki choinki. Siadamy w fotelach, babcia tylko zostaje na swoim ulubionym krześle. Zaczyna dziadek lekko fałszującym tenorem:

- Dzisiaj w Betlejem, dzisiaj w Betlejem wesoła nowina…

PREZENTY

Śpiewamy tak jedna po drugiej, potem trzecia, czwarta, piąta… Wreszcie kończą się pomysły i chęci, zapalam więc światło i jako najmłodsza w rodzinie zaczynam rozdawanie prezentów od Dzieciątka.

- Taka wielka paka dla mnie? Musiałabym być bardzo grzeczna! – śmieje się mama, gdy podaję jej torbę.

- Jeee! – cieszy się dziadek, wygrzebując z paczki swoje ulubiony pistacje. Okrzyki i westchnięcia radości są trochę udawane, większość z nas spodziewała się tego, co dostanie. Ale jednak trafia się kilka niespodzianek.

Pierwsza podnosi się babcia, przynosi z kuchni makówki i pierniki, stawia wodę na kawę dla dziadka i dla mnie oraz herbatę dla siebie i mamy. Już nawet nie trzeba pytać, kto co pije, co roku jest tak samo. Dziadek obiera mandarynki. Reszta owoców i słodkości ląduje z powrotem w paczkach, które upychamy gdzieś na szafkach, żeby nie przeszkadzały. Rozrywam dwa sklejone przez niedoschnięty lukier pierniki, przygryzam jeden, obserwując to kameralne grono, w którym spędziłam Boże Narodzenie już ponad dwadzieścia razy. Dobrze jest. Cieszę się chwilą.


ŻYCZENIA

Kiedy w podstawówce zakładałam pierwszego bloga, zwyczajem było na Święta złożyć Wam, drodzy Czytelnicy, życzenia. Nie wiem, czy dzisiaj, w poważnym świecie blogosfery, dalej jest miejsce na takie posty, ale zaryzykuję. Życzę Wam, kochani Czytelnicy, żebyście spędzili te Święta z Waszymi bliskimi. Żeby między Wami królowała miłość, zaufanie i ciepło. I żeby Magia Świąt pozwoliła Wam się poczuć i została z Wami na długo. Wesołych Świąt.
WAKACJE W GRUDNIU. BO MOŻNA.

WAKACJE W GRUDNIU. BO MOŻNA.

Wakacje! Lato! Lipiec albo sierpień. Słońce. Ciepło. Gofry, plaża, komary. Namiot. Basen i drink z palemką. Oto kilka słów kluczy, które od razu przychodzą na myśl, gdy pomyślisz o odpoczynku i urlopie. Przywykłeś już do tego, że na urlop jeździ się w lecie. Ewentualnie zdarza ci się wyskoczyć w zimie na tydzień na narty, ale jeśli po głowie chodzi ci porządny i długi wypoczynek, to tylko latem. Jasne, jeśli w planach masz wyjazd z dziećmi, które chodzą do szkoły, decyzja jest dość oczywista, ale jeśli nie masz takich zobowiązań, to dlaczego tak kurczowo trzymasz się idei wyjazdu wtedy, kiedy wszyscy? Czy tak bardzo lubisz tłumy nad Bałtykiem? Tabuny polskich turystów w zagranicznym kurorcie? Wysokie ceny? Na pewno nie. Dlatego jedź na wakacje wtedy, kiedy nikt tego nie robi. Dlaczego? Bo możesz!

Planując tygodniowy odpoczynek w grudniu, na uwadze miałam kilka czynników. Jednym z nich była oczywiście chęć utrzymania zasady regularnych spotkań w moim związku na odległość. Ale nie tylko! Cały czas myślałam o tym, że warto wykorzystać taki nietypowy dla wycieczek czas na spokojne zwiedzanie. Dzięki temu nie tylko więcej udało mi się zobaczyć, spokojnie przechadzać się prawie pustymi ulicami w samym centrum Rzymu, ale także – sporo zaoszczędzić. W tak niepopularnym terminie nie tylko przelot kosztował znacznie mniej, ale również nocleg okazał się istotnie tańszy, niż przypuszczałam. W dodatku kilka muzeów oferowało wejściówki niemal (lub całkowicie) za darmo. Naprawdę, było warto!

wakacje urlop wolne termin organizacja

KIEDY WIĘC JECHAĆ NA URLOP?

Jedź wtedy, kiedy możesz

Wiadomo, każdy ma jakieś zobowiązania, terminy, dzieci lub inne obowiązki, które uniemożliwiają całkowicie swobodny wybór. Mimo wszystko jednak warto starać się znaleźć moment, w którym możesz pozwolić sobie na spokojny wyjazd bez połowy polskiego społeczeństwa, mieszkającej w tym samym hotelu. Warto też wziąć pod uwagę, czy dany czas nie poprzedza bezpośrednio jakiegoś wydarzenia, do którego musisz się przygotować. Uwierz, że urlop tuż przed studencką sesją albo rocznym zebraniem zarządu to nie najlepszy pomysł – wtedy przez całe wakacje zamiast wypoczywać, będziesz stresować się tym, co cię czeka. Nie polecam.

Jedź wtedy, kiedy lubisz

Są osoby, które uwielbiają wiosenną aurę. Są tacy, kiedy za nic w świecie nie wyjadą w czasie Bożego Narodzenia. Inni nie wyobrażają sobie urlopu w listopadzie, bo przecież szaro i brzydko… Nie zmuszaj się do wyjazdu tylko dlatego, że wtedy nie będzie tłumów turystów. Jeśli nie wyobrażasz sobie zwiedzania w jesiennej zawierusze albo zimowym mrozie, nie wyjeżdżaj, bo i tak raczej nie wypoczniesz. Jedź na urlop wtedy, kiedy lubisz. I korzystaj z tego czasu.

Jedź wtedy, kiedy masz z kim

Niewiele znam osób, które lubią na urlop jechać same. Dlatego zanim ostatecznie wybierzesz termin wyjazdu, mając na uwadze swoje preferencje i możliwości, uzgodnij decyzję z kimś, kto miałby ci towarzyszyć. Samotny wyjazd może być oczywiście niezłym rozwiązaniem, ale wiadomo – z towarzyszem zawsze raźniej.

Osobiście już od jakiegoś czasu nie trzymam się sztywno letnich i zimowych przerw w roku akademickim, żeby udać się na urlop. I bardzo się z tego cieszę. Odpoczynek w tłumie turystów w moim przypadku nie działa i tylko się wtedy denerwuję. Korzystam więc z terminów nietypowych i cieszę się z pustych kawiarni i przystępnych cen.

A Wy kiedy jeździcie na urlop? Zdarza Wam się wybrać na wyjazd w nietypowym terminie?

CO MNIE ZASKOCZYŁO W HISZPANII? #2

CO MNIE ZASKOCZYŁO W HISZPANII? #2

W Hiszpanii spędziłam już w sumie rok. Przez dziewięć miesięcy mogłam poznawać życie tam z pozycji studenta, a w czasie ostatniego lata byłam już trochę bardziej typowym mieszkańcem - imigrantem. W czasie tych miesięcy przyzwyczaiłam się do hiszpańskich zwyczajów, ale wiele rzeczy nadal mnie dziwi. Przygotowałam zestawienie kwestii, które najbardziej mnie zaskoczyły, zarówno na początku mojego pobytu w tym kraju, jak i pod koniec tego okresu.

W PIERWSZEJ CZĘŚCI TEKSTU pisałam już o kilku intrygujących i zaskakujących hiszpańskich zwyczajach. Było o filmach z dubbingiem, bezwzględnym pierwszeństwie pieszego, zasłoniętych oknach. Ale to tylko mała część tego, co może zszokować, mimo że wydaje się, że akurat Hiszpania jest nam dobrze znana. Co jeszcze może zadziwić? Przeczytajcie sami!

emigracja życia wyjazd


JAK TRWOGA, TO NA OSTRY DYŻUR

O tym zaskakującym fakcie dowiedziałam się dopiero po dłuższym związku z Hiszpanią. Znacie ten moment, kiedy bierze was choroba albo jesteście przeziębieni, więc idziecie do apteki po Gripex i wskakujecie pod kołdrę? Nie w Hiszpanii. Tam swoje kroki skierowalibyście na ostry dyżur. Tak, dokładnie tam. Nie brakuje tam pacjentów z katarem czy po prostu bólem głowy. Nie przewlekłym, tylko takim zwykłym, który na pewno każdemu z was kiedyś się przytrafił. Sama miała okazję kiedyś czekać na kogoś w holu przed ostrym dyżurem. Na metalowych ławkach siedziało całe mnóstwo osób, zagadanych, rozmawiających przez telefony, tkwiły tam matki z rozbieganymi i rozkrzyczanymi dziećmi. Nikt w moich oczach nie wyglądał na chorego tak poważnie, aby rzeczywiście wymagać natychmiastowej pomocy w szpitalu. Dla Hiszpanów jednak jest to wygodny sposób na załatwienie podstawowych badań (które i tak są tam wykonywane o wiele częściej niż w Polsce) czy zdobycie L-4.

CZYM TO SIĘ (MY)JE

W czasie pobytu na Erasmusie mieszkałam w mieszkaniu studenckim, w którym sprzątanie było… no cóż, studenckie. Nie znaczy oczywiście, że panowałam brud i nieład, po prostu nie miało dla nas aż takiego znaczenia, czym właściwie myjemy tę wannę czy podłogę. Dlatego nie zdawałam sobie sprawy, że rok później, otworzywszy szafkę ze środkami czystości, zaopatrzoną przez mojego chłopaka, zrobię wielkie oczy. Wśród kilku butelek nie znalazłam ani jednej znajomej. Dziwne nazwy, jeszcze dziwniejsze zapachy i przeznaczenie nie do rozszyfrowania. Nie ma CIF-a ani niczego, co choć trochę przypominałoby mleczko czyszczące. W sklepie na półce nie stoi Domestos ani nic o zakrzywionym dzióbku, idealnym do mycia muszli w łazience. Nie natkniesz się też na psik do kurzu ani sprej do szyb. Mój chłopak, nieźle rozbawiony, tłumaczył mi po kolei, co mogę myć czym, śmiejąc się, że nie ogarniam sprzątania we własnym domu. Moje ciche protesty, że przecież musi by coś takiego białego, kremowego, jak śmietana, czym mogę wyszorować brudny kosz na pranie, zostały natychmiast zgaszone przez ewidentny brak znajomych mi opakować w największym supermarkecie. Nie pozostało mi nic innego, jak przyzwyczaić się do rozcieńczania wodą odpowiednich substancji. I wiecie co? Okazało się, że czyszczą równie dobrze.

patrząc z przyszłość emigracja wyjazd

MIERDA, CZYLI HISZPAŃSKIE GÓWNO

Powszechnienie znana otwartość Hiszpanów przejawia się w wielu aspektach życia. Jednym z nim jest fakt, że ich język jest prosty, czytelny, bez zbędnych podtekstów i utrudnień. I znaczy dokładnie to, co ma znaczyć. W związku z tym nikt nie widzi nic złego w wyrażaniu się w zrozumiały, otwarty i szczery sposób. Tak zwane brzydkie słowa nie są językowym tabu i można ich spokojnie używać na co dzień, właściwie w każdej rozmowie. Bo dla Hiszpanów to nie są zakazane sformułowania, tylko po prostu sposób na wyrażenie jakiejś emocji. Więc jeśli tylko adekwatnym do sytuacji określeniem jest słowo mierda (gówno), to należy go użyć. Rozmawiając z koleżanką czy z królem. Obojętnie.


Im bardziej wspominam swoje hiszpańskie zaskoczenia, tym bardziej myślę o tym, że choć świat jest taki mały, to tak naprawdę ciągle jest dla nas bardzo duży i niewiele o nim wiemy. Przede mną jeszcze dużo do odkrycia. A przed Wami?

#03 MIESIĄC Z JUST | LISTOPAD

#03 MIESIĄC Z JUST | LISTOPAD

Seria wpisów MIESIĄC Z JUST to comiesięczny post, w którym będę pisać po krótce o tym, co u mnie słychać, oraz podzielę się tym, co dobrego mnie spotkało w minionym miesiącu. Znajdziecie w nim rzeczy, które ostatnio odkryłam i które polecam, aktualne wydarzenia z mojego życia oraz kilka refleksji na temat ostatnich tygodni. Zapraszam!


POPRZEDNIE MIESIĄCE

#02 MIESIĄC Z JUST | PAŹDZIERNIK


wspinaczka bouldering zawody wspinaczkowe salewa

fot. Piotr Ćwiąkała



INTENSYWNA JESIEŃ

Nie da się ukryć, że tegoroczny listopad to jesień pełną gębą. Zdarzyło się kilka dni babiego lata, ale sporo czasu spędziłam niestety opatulona szalikiem i z parasolem w ręku. Dopadło mnie też pierwsze skrobanie i odśnieżanie samochodu. Natłok zajęć nie pozwolił mi jednak odczuć jesiennej chandry. Jestem typem człowieka, który całe czas, ZAWSZE coś robi. Po prostu. Nawet gdy mam dzień wolny, co rzadko się zdarza, zaraz planuję wtedy wyjście do kina, zakupy, spotkanie… Czasami taki natłok zajęć odwraca się przeciwko mnie i tak stało się niestety w listopadzie. Przez większość miesiąca niemal bez przerwy gnałam pomiędzy uczelnią i związanymi z nią obowiązkami a realizacją różnych projektów prywatnych, pomiędzy to wszystko wciskając jeszcze regularne treningi, które jednocześnie były spotkaniami z przyjaciółmi. Pod koniec miesiąca powiedziałam jednak dość i pozwoliłam sobie na trochę luzu z książką czy przed telewizorem.

EMIGRACJA W PRAKTYCE, CZYLI WYJAZD DO WARSZAWY

Moje emigracyjne plany mają się dobrze, a ich realizacja na chwilę obecną polega głównie na przygotowaniu się do wyjazdu. Jedna ze spraw, którą musiałam załatwić, wiązała się z wyjazdem do Warszawy. Wykorzystałam go nie tylko na wizytę w urzędzie, ale też udało mi się trochę pozwiedzać, bo – wstyd się przyznać – ale wcześniej nie miałam okazji odwiedzić stolicy. Pogoda co prawda nie dopisała, ale mimo wszystko było całkiem fajnie. I choć nie obejrzałam panoramy miasta z wysokości Pałacu Kultury, to naprawdę uważam ten wyjazd za udany.




LISTOPAD NA BLOGU

W listopadzie niestety na blogu pojawiło się mniej postów niż w poprzednich miesiącach. Starałam się, jak mogłam, ale niestety nie wszystko udało mi się ogarnąć, za co bardzo Was przepraszam. Posty, które ukazały się terminowo:


NAJLEPSZY

Na sam koniec miesiąca udało mi się wybrać do kina. Wybór padł na film Najlepszy, który opowiada historię triatlonisty Jerzego Górskiego. Tytuł nie tylko podsumowuje życiorys głównego bohatera, ale moim zdaniem stanowi też świetną recenzję filmu. Uważam, że jest to jeden z lepszych filmów, jakie widziałam. A na pewno jeden z tych, których się nie zapomina. No i w dodatku to historia bardzo motywująca do działania.



Tak właśnie przeżyłam ten najbardziej jesienny miesiąc w roku. Minął szybko, co niezmiernie mnie cieszy, bo w grudniu, oprócz corocznych przygotowań do świąt, wyjeżdżam też na tygodniowe wakacje z osobą, za którą cały czas niezmiernie tęsknię.

A jak Wam minął przedostatni miesiąc roku? Dajcie znać w komentarzu :)

CEL, CZYLI CO CIĘ RUSZY Z KANAPY

CEL, CZYLI CO CIĘ RUSZY Z KANAPY

Właśnie zjadłeś obiad. Siadasz na kanapie, przed tobą na stoliku stawiasz kubek aromatycznej kawy albo gorącej herbaty, być może towarzyszy mu talerzyk z kawałkiem ciasta od babci. Zerkasz bez emocji na telefon, leniwie przeglądasz Instagrama, możesz włączasz telewizor, żeby czwarty raz obejrzeć ten sam odcinek serialu. „Muszę się pouczyć” – myślisz bez entuzjazmu. Albo: „Powinienem popracować”. W sumie to coś być nawet porobił, ale jakoś tak ci się nie chce, nie umiesz zmóc się w sobie i ruszyć się z wygodnej kanapy. Brzmi znajomo? Pewnie tak.
Każdy z nas zmaga się czasem z brakiem motywacji. Wiesz, że coś jest do zrobienia, ale cholernie nie chcesz i nie umiesz się za to zabrać. Wiesz dlaczego? Ja wiem. Masz problem z celem.

dobre planowanie organizacji czasu

OKREŚL, CO BĘDZIESZ ROBIĆ

Jak bardzo motywująco brzmi tekst: „Muszę się pouczyć”. Wcale? No właśnie. A gdyby w zamian powiedzieć: „Muszę przeczytać trzy rozdziały podręcznika z biochemii i zrobić z nich notatki”? Lepiej? Na pewno. Kiedy masz do zrobienia coś, na co niekoniecznie masz ochotę, staraj się być jak najbardziej precyzyjny. Określ jasno, na czym będzie polegać twoje zadanie i ile dokładnie pracy przed tobą. Dzięki temu łatwiej ci będzie psychicznie nastawić się do wysiłku i w dodatku bez problemu skontrolujesz swój postęp. A przecież nic nie motywuje lepiej niż świadomość, że coraz bliżej do końca. Warto jeszcze trochę się wysilić i mieć to z głowy.


BYLE DO KOŃCA

Kiedy już wiesz, jaka dokładnie praca cię czeka, spójrz w kalendarz. Fakt, że niektórzy reagują alergią na słowo deadline i sama świadomość jego istnienia nie napawa optymizmem, ale mimo wszystko warto go sobie zanotować. Nie po to, żeby wszystko robić w noc przed tą datą. Właściwie to dokładnie po to, żeby tego wtedy NIE robić. Na podstawie deadline’u spokojnie możesz zaplanować sobie pracę w czasie, w ramach potrzeby dzieląc ją na etapy. Dzięki temu nie tylko nie będziesz panikować w ostatniej chwili, ale też obowiązki, podzielone na mniejsze zadania, nie przytłoczą cię. A dodatkowo częściej będziesz mieć jakiś cel do zrealizowania. A dobry cel to przecież plus sto do motywacji.

szczęście satysfakcja spełnienie marzeń

UWAGA NA PUŁAPKĘ

Z wyznaczaniem sobie dobrego celu wiąże się pułapka. To twoje Ego, które wierzy, że jesteś tak super, że w ciągu godziny opanujesz materiał z całego semestru i jeszcze posprzątasz mieszkanie. Otóż niestety, prawda jest taka, że nie dasz rady. Nikt by nie dał. Wyznaczając sobie cel, pomyśl o tym, czy rzeczywiście dasz radę go zrealizować. Oczywiście, cel powinien być ambitny i kosztować cię trochę wysiłku, z którym musisz się liczyć, ale nie przesadzaj z trudnością zadania. Nic tak nie demotywuje na przyszłość jak niewypełnienie postanowień. A co jeśli mimo wysiłku zdarzy się mała wpadka i celu nie osiągniesz? Nic. Tak, naprawdę. Nic. Po prostu się nie poddawaj i działaj dalej!
Ustalanie celów i priorytetów to, wydawać by się mogło, podstawa planowania, organizacji czasu i motywowania się. Mimo to jednak wielu z nas często ma problem z określeniem, po co to wszystko robi i do czego zmierza. Dzieje się tak w wielu sferach życia, jakbyśmy trwali w nim z przyzwyczajenia. Niewielki błąd, a często kosztuje nas dobry humor, uśmiech i radość. Czy naprawdę warto je poświęcać? Czy może skupić się chwilę i dobrze określić swój cel?



*W poście znajduje się moja interpretacja znanej z dziedziny zarządzania i coachingu koncepcji celu S.M.A.R.T. Stosowałam się do przedstawionych przeze mnie porad, zanim dowiedziałam się o jej istnieniu. I muszę przyznać, że naprawdę działa ;)
WSZYSTKO MA SENS

WSZYSTKO MA SENS

life is a miracle

Być może już się zorientowaliście, czytając poprzednie wpisy, ale gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, oznajmiam: jednym z najważniejszych wydarzeń w moim dwudziestotrzyletnim życiu był wyjazd na Erasmusa do Hiszpanii. Wpłynął pozytywnie na moją wiedzę i obycie, dzięki niemu stałam się bardziej otwarta i tolerancyjna, a nawet zweryfikował i zmienił moje plany na resztę życia. Ale po kolei.

Było w moim życiu kilka takich momentów, w których pytałam sama siebie: po co to wszystko? Dlaczego to robię? Czemu to musi przytrafiać się mnie? Najczęściej te hasła pojawiały się w mojej głowie wtedy, gdy coś poszło nie tak. Gdy spotykało mnie rozczarowanie lub kiedy zwyczajnie było mi smutno i czułam się rozgoryczona niesprawiedliwością życia. Oczywiście na takie pytania nigdy nie znajdowałam odpowiedzi, co tylko potęgowało niezadowolenie. Do czasu.

A dokładniej do czasu, kiedy wyjechałam i stało się to, na co od dawna czekałam. Poznałam go i zakochałam się. I w tym momencie nagle, niczym grom z jasnego nieba, trafiła mnie myśl o tym, że poprzednie rozczarowania i rozgoryczenia, smutne chwile i nietrafione decyzje – to musiało się wydarzyć, żebym znalazła się tam, gdzie czekało moje szczęście.

Musiałam złamać serce i mnie musiano je złamać. Musiałam odnowić kontakty po to, żeby znowu je zrywać. Musiałam poznać nowe osoby, choć w tym czasie rozpadały się dawne przyjaźnie. Musiałam płakać, żeby potem znów się śmiać. Musiałam zaczynać coś, co natychmiast lądowało w kącie zapomnienia i musiałam kończyć rzeczy, które potem znów zaczynałam. Po prostu tak miało być.

Patrząc obiektywnie, zagraniczny wyjazd nie był niczym więcej niż decyzją i odrobiną przygotowania. A potem tylko czerpaniem z życia pełnymi garściami. Dla mnie jednak było to zwieńczenie splotu wesołych i smutnych wydarzeń, które musiały mieć miejsce, abym tę decyzję podjęła. Dzięki wyjazdowi stałam się bardziej cierpliwa i z większym zrozumieniem zaczęłam przyjmować życie takim, jakim jest. A bywa oczywiście różne. Jak to życie.
CO MNIE ZASKOCZYŁO W HISZPANII?

CO MNIE ZASKOCZYŁO W HISZPANII?

W Hiszpanii spędziłam już w sumie rok. Przez dziewięć miesięcy mogłam poznawać życie tam z pozycji studenta, a w czasie ostatniego lata byłam już trochę bardziej typowym mieszkańcem - imigrantem. W czasie tych miesięcy przyzwyczaiłam się do hiszpańskich zwyczajów, ale wiele rzeczy nadal mnie dziwi. Przygotowałam zestawienie kwestii, które najbardziej mnie zaskoczyły, zarówno na początku mojego pobytu w tym kraju, jak i pod koniec tego okresu.


napis hiszpański

Teraz już jestem zdecydowana na wyjazd do Hiszpanii na stałe, ale z pomysłem tym oswajałam się przez jakiś czas, starając się nie ulec emocjom. Dlatego najpierw znalazłam się tam jako studentka, nie tylko dlatego, żeby zwyczajnie wykorzystać możliwości edukacyjnego pobytu za granicą, o czym pisałam już we WPISIE O KORZYŚCIACH Z ERASMUSA, ale też po to, żeby pomieszkać trochę poza Polską i sprawdzić, jak to jest radzić sobie w innym kraju. Było na tyle dobrze, że zdecydowałam się przedłużyć pobyt o kolejny semestr. A w dalszej kolejności wybrałam się do Hiszpanii na praktyki oraz po to, żeby pomieszkać trochę z moim chłopakiem. Jako że wszystkie te etapy zaliczam do bardzo udanych, spokojnie mogę już być pewna swojej decyzji o wyjeździe. A razem z nią oczywiście przyjdzie mi spotkać jeszcze wiele niespodzianek.

FILMY Z DUBBINGIEM W ZAMKNIĘTYM CENTRUM

Dość szybko po przyjeździe do Hiszpanii wybrałam się do kina. Nie znałam oczywiście kin studyjnych, więc wybór padł na jedno z sieciówki, znajdujące się w centrum handlowym. Pierwszy szok przeżyłam, gdy pocałowałam klamkę drzwi wejściowych do budynku. Okazało się bowiem, że w Hiszpanii w niedziele centra handlowe są zamknięte. Na tle Europy nie jest to oczywiście wyjątek, niemniej jednak ja byłam zaskoczona.

Gdy już udało mi się dostać do kina, zaskoczyło mnie, że film, choć angielski, jest po hiszpańsku. Później powiedziano mi, że Hiszpanie dubbingują wszystkie produkcje bez wyjątku. Nic z napisami nie trafi do kina. A jeśli już, to jest to wyjątkowy i oryginalny seans w ofercie specjalnej.

PO PROSTU IDŹ

Jesteś pieszym? Więc idź. Bardzo pozytywnym zaskoczeniem był dla mnie fakt, że hiszpańscy kierowcy bezwzględnie respektują prawo pierwszeństwa osób niezmotoryzowanych. Po prostu podchodzisz do krawędzi chodnika i idziesz. Na trochę bardziej ruchliwej ulicy czasami warto rozejrzeć się na boki, ale tylko tak na wszelki wypadek. Szybko przyzwyczaiłam się do tego modelu ruchu, dlatego potem omal nie zginęłam tuż po wyjściu z lotniska w Polsce.

Z drugiej strony obserwując ruch samochodowy z pozycji pieszego myślałam, że tam nie da się nikogo nie przejechać, nie zginąć albo przynajmniej nie zarysować auta. Notoryczny brak kierunkowskazów na rondach czy absolutnie nieprzepisowe przejeżdżanie z pasa na pas to tylko kilka rzeczy, których bardzo się obawiałam, wsiadając za kółko. Okazało się jednak, że hiszpański ruch jest mimo wszystko niesamowicie płynny, a manewry innych kierowców – o dziwo – przewidywalne. Dodatkowo Hiszpanie nie jeżdżą tak gwałtownie, jak Polacy, i naprawdę ani razu nie bałam się, że ktoś nagle skądś wyskoczy jak Filip z konopi.

polka w hiszpanii

CIEMNO WSZĘDZIE

Przechadzając się ulicami, często miałam okazję widzieć długie rzędy okien, zasłoniętych zewnętrznymi żaluzjami przez cały dzień. Z początku myślałam, że może po prostu jest tam aż tak dużo pustych mieszkań. Później jednak dowiedziałam się, a także sprawdziłam na własnej skórze, że w hiszpańskich mieszkaniach opuszcza się żaluzje z powodu słońca, a potem jakoś tak z przyzwyczajenia się ich nie podnosi. Może i wydaje się to dziwne, ale rzeczywiście, przebywając tyle czasu w ciepłym i słonecznym klimacie, nie odczuwa się takiego smętnego nastroju, jaki powoduje u nas półmrok.

Zaskoczeń i zdziwień w Hiszpanii przeżyłam więcej. Spokojnie mogłaby o nich napisać jeszcze kilka postów i… tak właśnie zrobię. Czekajcie na kolejne części, na pewno będzie w nich jeszcze kilka niespodziewanych faktów i ciekawostek.

A Wy mieliście podobne wrażenia z jakiegoś kraju? Może przydarzyło Wam się coś zaskakującego w czasie zagranicznego wyjazdu na wakacje?

#02 MIESIĄC Z JUST | PAŹDZIERNIK

#02 MIESIĄC Z JUST | PAŹDZIERNIK

Seria wpisów MIESIĄC Z JUST to comiesięczny post, w którym piszę po krótce o tym, co u mnie słychać, oraz dzielę się tym, co dobrego mnie spotkało w minionym miesiącu. Znajdziecie w nim rzeczy, które ostatnio odkryłam i które polecam, aktualne wydarzenia z mojego życia oraz kilka refleksji na temat ostatnich tygodni. Zapraszam!


POPRZEDNI MIESIĄC:



ZNOWU W POLSCE

Na początku października, po trzech miesiącach pobytu w Hiszpanii, skończyłam praktyki w jednym a tamtejszych biur projektowych i wróciłam do Polski. Nie była to ogromna zmiana w moim życiu, ale kilka dni zajęło mi ponowne przyzwyczajenie się do życia tutaj. Zaczęło się od tego, że prawie zginęłam na przejściu dla pieszych tuż po przylocie, kiedy odruchowo – jak to zwykło się czynić z Hiszpanii – weszłam na pasy bez rozejrzenia się na boki. W Hiszpanii, a przynajmniej tam, gdzie zdarzyło mi się być, prawo pierwszeństwa pieszego jest bezwzględnie przestrzegane.
Powrót do Polski był jednoznaczny z powrotem na uczelnię. Mam na szczęście niewiele zajęć, ale i tak ciągle jeszcze ciężko mi się przyzwyczaić do studiowania. Choć oczywiście spotkania ze znajomymi zarówno z uczelni, jak i spoza niej, to świetna sprawa. Mam wrażenie, że w październiku nadrobiłam ostatnie trzy miesiące nieobecności, jeśli chodzi o wspólne wyjście na kawę, robienie pizzy czy wpadanie do siebie na herbatę.

NOWE POMYSŁY

Październik okazał się też dla mnie miesiącem nowych pomysłów. Jeden z nich jest już w trakcie realizacji. Jesień, a szczególnie taka deszczowa, to dla mnie, wspinacza, czas powrotu do regularnych treningów, które naprawdę kocham. A miłość należy pielęgnować. I właśnie kierując się tą myślą podjęłam decyzję o rozpoczęciu kursu na trenera personalnego. Póki co odbyło się już kilka zajęć i jestem oczarowana ilością wiedzy, którą mogę zdobyć. Nie wiem, czy docelowo chcę pracować jako trener personalny, a raczej wiem, że mam trochę inny pomysł, ale póki co o nim nie mówię, żeby nie zapeszyć.

W tym miesiącu rozpoczęłam też przygotowania do pewnego projektu, o którym niestety też nie mogę opowiadać w szczegółach. Powiem tylko, że jeśli wszystko pójdzie dobrze, to ujrzy on światło dzienne tuż po Nowym Roku i będzie to coś, czego właściwie jeszcze nie ma na polskim rynku. Ponieważ jednak traktuję ten temat poważnie, przede mną sporo pracy teoretycznej i nauki.

pilsko widok ze szczytu


BLOG

W październiku na blogu pojawiło się więcej postów niż w poprzednich miesiącach, choć wymagało to ode mnie trochę gimnastyki organizacyjnej. Mam jednak nadzieję, że nie ucierpiała na tym jakość tekstów. Ostatnie posty na blogu:

KULTURA W PAŹDZIERNIKU

W październiku udało mi się obejrzeć kilka filmów, z których zdecydowanie mogę polecieć niesamowicie ciekawą produkcję „TWÓJ VINCENT”. Film powstał we współpracy polsko-brytyjskiej i moim zdaniem jest jedną z najciekawszych propozycji ostatniego czasu. Zaskoczeniem jest już sama technika, którą posłużyli się producenci. Film bowiem w całości został… namalowany! Historia, tocząca się wokół tajemnicy śmierci Vincenta van Gogha, również mnie zaciekawiła. W każdym razie – na pewno warto.


Z kolei jeśli chodzi o książki, to za poradą Marty z bloga MARTAPISZE.PL, sięgnęłam do pozycję „Magda.doc” Marty Fox. Pierwsze strony co prawda raczej mnie męczyły, ale szybko przyzwyczaiłam się do formy pamiętnika, a także do języka lat dziewięćdziesiątych, w którym przeplatają się zwroty używane dzisiaj z wyrażeniami z czasów słusznie minionych. Książka opowiada historię dziewczyny z klasy maturalnej, która niespodziewanie zachodzi w ciążę. O jej walce o siebie czyta się z wypiekami na twarzy i nieraz z łezką w oku. Zdecydowanie polecam. A tym czasem biegnę po drugą część, czyli „Paulina.doc”.

jesienna książka ebook do poczytania


I tylko tyle, albo aż tyle, działo się u mnie w październiku. Listopad pod tym względem będzie bardziej szalony, bo w planie mam wyjazd do Warszawy, delikatną zmianę w treningach oraz stworzenie czegoś tylko dla siebie. Trzymajcie kciuki za to, żeby nie zabrakło mi czasu!

A jak Wam minął październik? Dajcie koniecznie znać w komentarzu!

CHWILOWO JESTEM SZCZĘŚLIWA

CHWILOWO JESTEM SZCZĘŚLIWA

Ile razy przemknęło ci przez głowę pytanie, o co z tym szczęściem chodzi i czemu ciągle trzeba je gonić? Dawniej naprawdę dużo nad tym rozmyślałam. Aż do momentu, kiedy jedno banalne pytanie, wypowiedziane na głos w moim kierunku przez niegdysiejszego bliskiego przyjaciela, zmusiło mnie, to skonstruowania jakiejś sensownej odpowiedzi. Odpowiedzi, której do dzisiaj trzymam się kurczowo.


jak znaleźć szczęście


- Czy jesteś szczęśliwa?

No banał, ciągle powtarzane pytanie. Ale jednak przeżyłam sporo lat, zanim ktoś zadał mi je na głos. Cholera. Skoro zapytał, to wypadałoby chyba odpowiedzieć. Bez głębszego zastanowienie zaczęłam klepać, co mi ślina na język przyniosła. I w ten sposób powstał mój własny sposób na rozumienie szczęścia.

- Tak. Chwilowo tak. To znaczy: na etapie życia, na którym jestem, jestem usatysfakcjonowana tym, czego się nauczyłam, oraz zadowolona z wyborów, których dokonałam. Dumna z tego, co osiągnęłam. Ale jeśli nic się nie zmieni, to niedługo nie będę już szczęśliwa.
W tamtym momencie miałam za sobą skończone z dobrym wynikiem liceum plastyczne oraz zaliczone dwa lata ciekawych studiów. Poświęcałam wolny czas pasji, którą udało mi się odkryć. Otaczali mnie przyjaciele, co do których nie miałam żadnych wątpliwości. Jak na dwadzieścia jeden lat, to miałam się naprawdę super.

jak znaleźć szczęście


W tamtym momencie zdałam sobie jednak sprawę, że to nie koniec. Że nie mogę osiąść na laurach, bo znalazłam szczęście. Zrozumiałam, że to, co sprawiało, że budziłam się z uśmiechem na twarzy każdego z tamtych dni, nie sprawi, że będę zadowolona z życia za dwa, za pięć albo za dziesięć lat. Dotarło do mnie, że szczęście nie jest na stałe i jeśli cały czas nad nim nie pracuję, to ucieknie.
Szczęście to zbiór decyzji z przeszłości, priorytetów teraźniejszości i planów na przyszłość. I to całkowicie normalne, że ono się zmienia, tak jak i my się zmieniamy. Dojrzewamy, zakochujemy się, stajemy się rodzicami i dziadkami. Zmieniamy zainteresowania i pracę. Wyprowadzamy się i wprowadzamy do nowych mieszkań. I za każdym razem wydaje nam się, że szczęście jest niedoścignione, że ciągle trzeba go szukać i je łapać, a to przecież właśnie o to chodzi!

Moja definicja szczęścia jest bardzo prosta: doceniam i cieszę się z tego, co mam teraz, jednocześnie pracując już nad tym, czego będę chciała potem.


A ty masz już swoją definicję?

WEŹ SIĘ DO ROBOTY! KILKA SKUTECZNYCH SPOSOBÓW NA MOTYWACJĘ

WEŹ SIĘ DO ROBOTY! KILKA SKUTECZNYCH SPOSOBÓW NA MOTYWACJĘ

Choć generalnie nie mam problemu z motywowaniem się do działania i przysłowiowym ruszeniem du… no, wiecie czego, to jednak są takie momenty, kiedy za Chiny ludowe nie da się mnie zmusić do roboty. Nie byłby to żaden problem, bo przecież każdy czasem po prostu potrzebuje przeleniuchować cały dzień na kanapie. Niestety, czasem goni jakiś termin albo inna konieczność i nie ma zmiłuj. Jak sobie wtedy radzę?


kilka skutecznych sposobów na motywację

MOTYWACJA OD KUCHNI

Dosłownie. Jeśli wiem, że zaraz będę musiała zasiąść do pracy, ruszam najpierw do kuchni i przygotowuję sobie herbatę. Albo kawę. Albo ten napój, na który właśnie mam ochotę. Jest to pierwszy krok, który odrywa mnie od oglądania serialu albo zwykłego nic-nie-robienia i pozwala mi podzielić czas na odpowiednie części: przed kuchnią - relaks, po kuchni – praca. Dodatkowo pięć minut po rozpoczęciu pracy nie będę już miała wymówki, że przecież czas na przerwę, bo nagle tak bardzo chce mi się pić.

MAŁE KROCZKI

Kolejnym pomocnym zwyczajem, jaki udało mi się wprowadzić, jest dzielenie czekającego mnie dużego zadania na mniejsze części. Ten sposób sprawdza się szczególnie dobrze, gdy etapy wypiszę sobie na kartce w formie listy, żeby potem odhaczać każdy wykonany krok. Dzięki temu dokładnie widzę, jak mi idzie i ile jeszcze przede mną. No i jeszcze jedno – im bardziej mi się nie chce, tym bardziej szczegółowo określam każdy etap do wykonania. Wtedy co prawda lista jest dłuższa, ale też szybciej się skraca, a widoczny postęp to naprawdę dobry sposób na motywację.


CO KROK, TO POSTÓJ

Wykonanie każdego etapu pracy z mojej listy to też dla mnie powód do przerwy. Jest to trochę metoda kija i marchewki, to znaczy po każdym małym kroku (kij) – chwila przerwy (marchewka). Na lenia nic tak dobrze nie działa, jak wizja nadchodzącego odpoczynku. Ta zasada ma jednak jeden haczyk, wypisany małym druczkiem – przejrzeć fejsa można tylko w czasie przerwy. Wstać po przekąskę albo żeby zadzwonić do przyjaciółki również. No i oczywiście odpoczynek nie może trwać dłużej niż praca, bo wtedy zrobienie wszystkiego zajmie naprawdę mnóstwo czasu. Dobrym sposobem jest wyznaczanie na przerwę połowę czasu, poświęconego na pracę. Jeśli przez pół godziny naprawdę robiłam to, co trzeba, to potem mam cały kwadrans relaksu. Warto też sprawdzić metodę POMODORO, chociaż u mnie akurat ona się nie sprawdziła, bo czasami odrywała mnie od pracy w pół słowa.

sposób na organizację bullet journal


NARZEKANIE

Osobiście staram się być optymistką i raczej nie narzekam. Ale kiedy mam gorszy dzień, to nie powstrzymuję się za wszelką cenę, bo wtedy jest tylko gorzej. Gdy tylko mam słuchacza, wyrzucam z siebie to, jak bardzo mi się nie chce i jak strasznie trudne zadanie na mnie czeka. I wiecie co? Zazwyczaj to pomaga. Mój słuchacz czasami również zaczyna marudzić i żalić się na swoje ciężkie życie. I zwyczajnie robi mi się głupio, bo okazuje się, że mój brak motywacji jest niczym w porównaniu z jego problemami. Albo też towarzysz rzuca krótkie, acz treściwe Rusz cztery litery! No a przecież z takim rozkazem to już nie ma dyskusji.


LEPSZY RYDZ NIŻ NIC

Czasami jednak zdarza się tak, że mimo wszystkich prób naprawdę nie umiem zmusić się do zrobienia tego, co rzeczywiście trzeba. Mimo to jednak nie poddaję się tak zupełnie. Wyznaję zasadę, że lepiej zrobić nawet coś małego i mniej istotnego niż zupełnie nic. W praktyce oznacza to, że zabieram się na przykład za coś, to i tak muszę zrobić w tym tygodniu, ale nie jest to pilna sprawa. Robię na przykład pranie albo jakiś mniej znaczący projekt. Albo gdzieś dzwonię czy piszę maila. Są to zazwyczaj łatwiejsze i mniejsze zadania do wykonania, bo jednak zaczynać od najtrudniejszego bez rozgrzewki to ryzyko kontuzji psychicznej.

Od czasu gimnazjum poświęcałam zawsze swój czas na wiele różnych rzeczy. To z kolei wymagało sporej dawki samozaparcia. Znalezienie moich niezawodnych sposobów na motywację zajęło mi kilka lat, ale muszę przyznać, że było warto szukać. A Wy macie problem z motywacją? Jakie macie sposoby na zmobilizowanie się wreszcie do pracy?
RZECZY Z DZIECIŃSTWA, KTÓRYM ZAWDZIĘCZAM SIEBIE

RZECZY Z DZIECIŃSTWA, KTÓRYM ZAWDZIĘCZAM SIEBIE

Ostatnio dużo rozmyślałam nad tym, co to właściwie znaczy być sobą, żyć ze sobą w zgodzie, lubić siebie. Wszyscy wymieniają to jako czynnik niezbędny do bycia szczęśliwym, no a przecież bardzo chcę taka być. I tak myśląc sobie o sobie doszłam do wniosku, że warto może cofnąć się w czasie i spojrzeć na siebie przez pryzmat swojego dzieciństwa. Spojrzałam i udało mi się wyróżnić kilka rzeczy, które miały na mnie olbrzymi wpływ.


zabawa z dzieciństwa


PIANINO

W szkole podstawowej przez sześć lat chodziłam na lekcje gry na pianinie do ogniska muzycznego. Zaczynałam od nauki nut, a doszłam do nie najgorszego poziomu. I co prawda o ile z samego grania właściwie nic mi już nie zostało – umiem tylko marnie wybrzdąkać Wlazł kotek na płotek – to jednak cały czas tkwi we mnie najważniejsza lekcja, jaką dały mi te zajęcia. Tak jak w przypadku pianina, tak i w całym życiu efektów nie osiąga się bez ćwiczeń. Trening czyni mistrza. Banał, prawda? Ale jak łatwo o nim zapomnieć. Ileż to razy nie chciało mi się nawet otworzyć klapy nad klawiaturą, ale jednak to robiłam, bo satysfakcja z osiągniętej płynności rekompensowała wszystko. Nauczyłam się, że warto zmusić się do roboty, regularnie nad czymś pracować, no nigdy, naprawdę nigdy nie żałuje się osiągniętego wyniku.

LEGO

Nie wiem, czy mogę posunąć się aż do stwierdzenia, że dzięki zabawie klockami Lego jestem teraz architektem wnętrz, ale jestem pewna, że właśnie te małe, plastikowe elementy rozwinęły we mnie artystyczną, kreatywną duszę. Kupowanie nowego zestawu i składanie go według instrukcji było naprawdę fantastycznym, emocjonującym przeżyciem. Ale jeszcze zabawniejsze było rozwalania idealnie złożonych klocków i tworzenie z nich czegoś, czym wcześniej nie były. Zamek z części do budowy samolotu? Proszę bardzo. Statek z elementów auta wyścigowego? Jasne. Tor przeszkód dla koni, zbudowany z fragmentów salonu fryzjerskiego? Pewnie, że tak. Naprawdę, przy klockach lego moja dziecięca wyobraźnia nie znała granic.

rockclimbing in Margalef

SPORT

Nigdy w zasadzie nie uprawiałam żadnego sportu wyczynowo. Ale odkąd pamiętam, zawsze przynajmniej raz w tygodniu szłam na jakieś sportowe zajęcia popołudniowe. W przedszkolu uczęszczałam do szkółki łyżwiarskiej. Na początku podstawówki chodziłam na basen. Potem zapisałam się do SKS (ktoś jeszcze pamięta, co to takiego? Szkolny Klub Sportowy) na sekcję siatkówki i przez kilka lat grałam nałogowo na wszelkiego typu boiskach. Albo na placu pod domem, gdzie za siatkę służył nam trzepak. Razem z innymi dziewczynami jeździłyśmy na międzyszkolne zawody (bez sukcesów), a ja na rok zapisałam się nawet do miejskiego klubu i dostałam koszulkę w barwach drużyny! A jak już mi się znudziło odbijanie piłki, to zaczęłam tańczyć. Przerobiłam mnóstwo stylów tanecznych w kilku różnych szkołach tańca. A potem wreszcie znalazłam moją idealną dyscyplinę, czyli wspinaczkę.
I choć naprawdę nigdy nie myślałam o sporcie jako o sensie mojego życia, to jednak zawsze tworzył on część mnie. Nauczył mnie nie tylko pracy nad własnym ciałem, ale też bycia częścią drużyny. I choć nie mogę powiedzieć, że to treningi wykuły mój charakter, to jednak uważam to za ważną część mojego dzieciństwa.

SŁOWA

Kiedy nie przekraczałam jeszcze metra wzrostu, a litery dla mnie nie istniały, moja mama siadała na dywanie obok mojego łóżka i czytała mi na głos niesamowite historie. Potem sama nauczyłam się odcyfrowywać te dziwne, wydrukowane znaczki i zaczęłam nałogowo pochłaniać książki, mniej lub bardziej wartościowe. A jak już perfekcyjnie umiałam czytać, to zaczęłam też pisać. I tak cały czas. Naprawdę od kilkunastu lat piszę i czytam. Czasem bardziej regularnie, czasem mniej, ale nieprzerwanie. Swoje teksty chowałam do szuflady albo publikowałam na licznych blogach. Czasem wysyłałam jakiś na konkurs. A książki, które zajmują cały ogromny regał z moim pokoju, a nawet już się na nim nie mieszczą, przestałam liczyć już ładnych parę lat wstecz.

spacer z psem w lesie

MAŁY PRZYJACIEL

Od zawsze chodziłam za członkami mojej rodziny i powtarzałam, jak zacięta płyta, że chcę mieć zwierzątko. Najchętniej psa. Ale jak się nie da, to może chomika. Albo żółwia. A może chociaż małą myszkę? Pierwszy egzamin z odpowiedzialności zdałam, gdy w wieku sześć lat dostałam od Świętej Mikołaja interaktywną zabawkę – Furby’ego. Trzeba było się nim zajmować. Dawać jeść, bawić się, uczyć do nowych rzeczy, kłaść spać. Bawiłam się nieprzerwanie przez kilka ładnych lat, aż wreszcie, kiedy miałam trochę ponad dziewięć lat, zapadła decyzja – kupujemy psa! I tak dołączyła do nas Nutka, która towarzyszyła mi zawsze, gdy zostawałam w domu sama. Wychodziłam na spacery. Głaskałam. Uczyłam. No, wszystko. Nutki już co prawda nie ma, ale we mnie dalej tkwi miłość do czworonożnych przyjaciół człowieka. I świadomość, że drugą istotą trzeba się zająć. Bez względu na to, czy czasem coś nabroi, trzeba ją kochać i być dla niej. Taka jest miłość.
3 MIESIĄCE WSPÓLNEGO ŻYCIA

3 MIESIĄCE WSPÓLNEGO ŻYCIA

Tego lata, mając na karku numerek dwadzieścia trzy, pierwszy raz w życiu wyprowadziłam się z domu na swoje. Co prawda mieszkałam już wcześniej w mieszkaniu studenckim, ale to jednak nie to samo, co swoje własne gniazdko, nawet, jeśli tylko wynajęte. W moim gniazdku był jeszcze jeden mieszkaniec.


Z moim chłopakiem byliśmy już wcześniej wielokrotnie na wakacjach, więc miałam jakie-takie pojęcie o tym, że nie chrapie, nie przeszkadza mu zmywanie i nie opuszcza deski (a który opuszcza?). No, ale jednak wakacje to nie wspólne mieszkanie.

dorosły związek i spędzanie razem czasu


MAŁO CZASU

Pierwsze kilka dni w naszym gniazdku to była czysta przyjemność. Michał miał kilka dni wolnego, ja jeszcze nie zaczęłam praktyk. Wstawaliśmy bez budzika i cieszyliśmy się dniem. Gotowałam super obiady, upiekłam ciasto, którym zajadaliśmy się na deser, oglądając filmy. Ale laba nie trwała długo. Gdy tylko oboje poszliśmy do naszych prac, okazało się, że prawie nie spędzamy razem czasu. Praca, obiad, mój czyta gazetę, ja idę na trening, kolacja, spać. Następnego dnia on ma nocny dyżur, więc widzę go przez trzydzieści sekund, kiedy w korytarzu przekazuje mi kluczyki do auta. A na drugi dzień odsypia, a potem ja akurat muszę popracować po południu w domu.
Okazało się, że właśnie tak wygląda większość dni. Czasem również weekendy. Czy to coś zmienia? Nie. Oboje to rozumiemy i po prostu staram się czerpać tyle, ile tylko się da z dni i momentów, kiedy mamy czas tylko dla siebie. I to działa. A gdy trochę zatęsknimy, działa jeszcze lepiej.

CO NA OBIAD?

Kolejną rzeczą, o której nigdy wcześniej nie powiedziałabym, że może czasem sprawić problem, była kwestia organizowania posiłków. Mój chłopak na szczęście jest wszystkożerny, więc problemem nie było, co zjeść, a raczej ile. Przez pierwsze tygodnie ciągle, CIĄGLE zostawały nam resztki i nie nadążaliśmy ze zjadaniem ich. Sporo niestety musieliśmy wyrzucić.
Okazało się też, że ze względu na odmienną narodowość, nie do końca znamy swoje potrawy. Kilkakrotnie zdarzyło mi się odkryć w lodówce coś, co nie miałam pojęcia, jak się je. I odwrotnie. Michał wyciągał coś z szafki z dziwną miną, a przecież dla mnie to było oczywiste.

związek na odległość, czyli tęsknota


TO KONIEC

Wspólne zamieszkanie było ostatnim planem, jaki mieliśmy przygotowany. Nastąpił koniec ustalonych wspólnych wycieczek czy odwiedzin. Gdy zbliżał się moment mojego wyjazdu na kolejny rok rozłąki, zaczęło mnie to trochę przerażać, bo sądzę, że posiadanie ZAWSZE jakiejś ustalonej daty spotkania było jednym z filarów tego, że udało nam się w ogóle przetrwać. Na szczęście jednak dosłownie na chwilę przed moim wyjazdem udało nam się zaplanować kolejne wspólne wakacje. Od razu zrobiłam się spokojniejsza.

TERAZ TO JUŻ Z GÓRKI

Kiedy pierwszy raz się rozstawaliśmy, widziałam nadchodzące dwa lata w naprawdę ciemnych barwach. To jednak był kawał czasu. A teraz została już mniej niż połowa. W najgorszym razie – dziesięć miesięcy. To mniej niż rok, czyli naprawdę niewiele. Szczególnie, że dla nas obojga będzie to czas pełen pracy. Przeleci jak z bicza strzelił.
DLACZEGO WARTO POJECHAĆ NA ERASMUSA? MOJE DOŚWIADCZENIA

DLACZEGO WARTO POJECHAĆ NA ERASMUSA? MOJE DOŚWIADCZENIA

wyjazd na studia za granicę


W zasadzie od zawsze myśląc o studiach, miałam w głowie zaplanowane, że wykorzystam wszelki możliwości stypendialno-wyjazdowe do cna. Oczywiście, na szczycie tej listy znajdował się wyjazd na Erasmusa. Kiedy więc tylko zaliczyłam pierwszy rok, co pozwalało mi wziąć udział w procesie rekrutacji, rozpoczęłam przygotowania.

TO MUSI BYĆ HISZPANIA

Wcześniej byłam w Hiszpanii tylko raz, na krótkim, wspinaczkowym wyjeździe z przyjaciółmi. Bardzo mi się wtedy spodobało, poznaliśmy też kilka miejscowych osób, z którymi do dziś udaje mi się utrzymywać kontakt. Hiszpania uchodzi za raj dla wspinaczy, dlatego dla mnie było prawie oczywiste, że to tam pojadę na Erasmusa. Wybór miałam całkiem niezły. Jedną hiszpańska uczelnię odrzuciłam z powodu skomplikowanego dojazdu z któregokolwiek lotniska, z dwóch pozostałych wybrałam tę, która wydawała się mieć wyższy poziom.


OCZEKIWANIA

Jechałam z nikłą znajomością języka hiszpańskiego, miałam więc nadzieję, że przynajmniej uda mi się nauczyć go na tyle, żeby wystarczał do bieżącej komunikacji. Chciałam też poznać nowe osoby, zmienić na jakiś czas otoczenie i – nie ukrywam tego – pożyć typowo studenckim, erasmusowym życiem. Dodatkowo, planowałam pozwiedzać ciekawe miejsca i poznać trochę świata. Miałam szczęście wyjechać do niewielkiej miejscowości, dzięki czemu koszt utrzymania nie przerósł mojego budżetu i rzeczywiście mogłam sobie pozwolić na podróżowanie czy, ogólnie rzecz ujmując, korzystanie z życia. Dodatkowo, moja uczelnia pozwoliła mi przedłużyć pobyt o kolejny semestr, dzięki temu w Hiszpanii spędziłam dziesięć miesięcy, a to już naprawdę kawałek czasu.

studenci na erasmusie kończą uczelnię

MÓJ ZYSK

Teraz, z perspektywy czasu widzę, że Erasmus dał mi dużo więcej, niż mogłam przypuszczać. Czystym zyskiem dla mnie jest nie tylko to, że nauczyłam się języka na poziomie, który pozwala mi teraz spokojnie myśleć o pracy w Hiszpanii, czy fakt, że na własne oczy widziała kilka znanych, wartych odwiedzenia miejscowości. Zderzenie w inną kulturą, życie w niej i konieczność zaakceptowania jej sprawiła, że jestem teraz innym człowiekiem. Bardziej otwartym na to, co dawniej uważałabym pewnie za dziwactwo. Łatwiej nawiązuję kontakty, chętniej poznaję ludzi. Dodatkowo, inny sposób prowadzenie zajęć na hiszpańskiej uczelni i nieco inne wymagania, a także życie z dala od tego, co znane, sprawiły, że zostałam zmuszona do nieustannego samorozwoju i samodzielnego szukania odpowiedzi na pytania i problemy. Dzięki temu stałam się bardziej świadoma tego, co umiem, a z czego powinnam się jeszcze podszkolić.

A DLACZEGO TY POWINIENEŚ POJECHAĆ NA ERASMUSA?

No dobrze, moje doświadczenia rzeczywiście wyglądają, jak z bajki. Ale dlaczego ty, właśnie ty powinieneś zdecydować się na wyjazd? Poniżej kilka mniej oczywistych powodów:
  • możesz już nigdy nie mieć takiej możliwości – naprawdę, wraz z końcem studiów już nikt nigdy nie zaoferuje ci, że zapłaci za twoje utrzymanie za granicą tylko po to, żebyś czegoś się nauczył, ale jednocześnie świetnie spędzał czas. A już na pewno nie za to, żeby trwało to kilka miesięcy.
  • będziesz miał dokąd pojechać na wakacje – nawiązane w czasie wyjazdu międzynarodowe kontakty sprawią, że będziesz miał pomysł na wakacyjne wyjazdy przynajmniej na kilka lat do przodu. I to prawdopodobnie z darmowym, albo przynajmniej niezbyt drogim noclegiem u znajomego/ po znajomości. Dodatkowo nikt tak nie pokaże ci Paryża, jak rodowity paryżanin poznany na Erasmusie.
  • rozwiniesz skrzydła – wyjazd zmusi cię do wyjścia poza strefę własnego komfortu, a to jedyna droga do rozwoju. A przecież chcesz się rozwijać, prawda?
  • doceni to pracodawca – bo zobaczy, że robisz coś więcej, niż tylko zaliczać semestr za semestrem, zobaczy, że ci się chce i że nie boisz się zmian. Naprawdę, takie cechy są w cenie.
  • dojrzejesz – przenosiny za granicę to chyba najszybszy proces dojrzewania, jaki istnieje. Nagle już nie możesz poprosić mamy/taty, żeby coś załatwili czy zorganizowali, nie bardzo masz też komu się wypłakać. Dorosłość staje przed tobą i wymaga, byś sam żył swoje życie. To cenna umiejętność. I najlepsze – to nie mija po powrocie do kraju.
STUDENCIE, OLEJ WYKŁAD

STUDENCIE, OLEJ WYKŁAD

student na uniwersytecie robi notatki

Wstajesz kwadrans po tym, jak zadzwonił twój budzik. Jedno oko nawet nie chce się otworzyć. Przełykasz w biegu co popadnie, wciągasz na siebie pierwszą lepszą koszulkę i biegniesz na uczelnię. Siadasz gdzieś z tyłu, żeby schować się przed wzrokiem wykładowcy. Po dziesięciu minutach zaczynają zamykać ci się oczy. Albo wyciągasz telefon i przeglądasz fotki na Instagramie. Brzmi znajomo? No właśnie.

STRATA CZASU

Teraz zlinczują mnie wszyscy profesorowie, ale tak – wykład to może być strata czasu. Na przykład, jeśli jest tak nudny, że wolisz spędzić cały ten czas na liczeniu kratek na kartce notatnika. Jest też absolutnie bezużyteczny, gdy jesteś tak zmęczony, że po dziesięciu minutach zaczynasz cicho pochrapywać w ostatnim rzędzie. Jako osoba kończąca właśnie studia, dam ci, studencie, taką radę: nie idź. Naprawdę nie ma sensu iść na zajęcia, z których nic nie wyniesiesz.


nudny wykład i studenci na uniwersytecie


CZAS DLA SIEBIE

Otrzymany dzięki opuszczeniu wykładu czas warto dobrze zainwestować. Wtedy nie tylko go nie stracisz, ale wręcz możesz zyskać w stosunku do innych studentów, co w przyszłości pomoże ci wyróżnić się z tłumu na przykład w czasie szukania pracy. Nadprogramową godzinę wykorzystaj na samorozwój, a to na pewno kiedyś zaprocentuje. W czasie okienka można na przykład przejrzeć oferty stażów i praktyk, albo poszukać lepszej pracy. Masz przy sobie książkę? Świetnie, czytaj! Jeszcze lepiej, gdyby była to pozycja, która pozwoli ci zdobyć wiedzę, która później przyda ci się w życiu zawodowym. A może wykupiłeś kurs online albo chcesz posłuchać kilku podcastów? Czas, który zaoszczędziłeś na wykładzie, świetnie się do tego nada. W dodatku jeśli poświęcisz go na coś wartościowego, nie będziesz miał absolutnie żadnych wyrzutów sumienia (mnie się dość często zdarzały). I jeszcze jedno – jeśli naprawdę nie dospałeś poprzedniej nocy, zmykaj do łóżka. Sen to podstawa skutecznej nauki.

DAJ SZANSĘ

Chciałabym jednak podkreślić, że decydowanie z góry, że będziesz opuszczał wykłady, bo to przecież nudne jak flaki z olejem wypociny jakiegoś starszego psorka, to nie najlepszy pomysł. Na początku daj szansę wszystkim przedmiotom i prowadzącym. Wbrew pozorom większość zajęć naprawdę wnosi coś nowego i ciekawego. Nigdy też nie możesz do końca przewidzieć, co i kiedy może okazać się przydatne. Odpuszczaj tylko te zajęcia, które ewidentnie są stratą czasu.

Na moim studiach na szczęście większość przedmiotów okazała się przydatna, choć trafiła się też jakaś typowa programowa zapchajdziura. A jak to było u Was?


#01 MIESIĄC Z JUST | WRZESIEŃ

#01 MIESIĄC Z JUST | WRZESIEŃ

takie trampki wyjazd do Rodellar


Obserwując inspirujące mnie blogi, zauważyłam, że ich autorzy bynajmniej nie pozostają anonimowi. Ja również wolałabym nie być dla was jakąś tam osobą X. Dlatego postanowiłam trochę się przed wami odsłonić i pokazać co nieco z mojej codzienności.

Seria wpisów MIESIĄC Z JUST to comiesięczny post, w którym będę pisać po krótce o tym, co u mnie słychać, oraz podzielę się tym, co dobrego mnie spotkało w minionym miesiącu. Znajdziecie w nim rzeczy, które ostatnio odkryłam i które polecam, aktualne wydarzenia z mojego życia oraz kilka refleksji na temat ostatnich tygodni. Zapraszam!





TROCHĘ PRYWATY


Wrzesień był dla mnie miesiącem małej zmiany, która dużo mnie kosztowała. Mianowice odkryłam zasadniczy błąd, który dotąd popełniałam, organizując czas. Nakładałam na siebie zbyt wiele, jednocześnie dość optymistycznie szacując czas potrzebny na wykonanie zaplanowanych czynności, co powodowało, że co tydzień na liście „do zrobienia” widniało sporo tematów, których nawet nie zaczęłam. Zgromadzona w ten sposób frustracja znalazła jednak ujście i dzięki temu zrozumiałam, że czas na poprawę.



We wrześniu spełniłam jedno z moich wspinaczkowo-turystycznych marzeń, jakim był wyjazd do Rodellar. Jeśli jeszcze nie mieliście okazji obejrzeć vloga z tej wycieczki, to zapraszam na MÓJ KANAŁ YOUTUBE. Co prawda zmęczenie, spowodowane nagromadzonym stresem i długotrwałym brakiem porządnego odpoczynku od sportu spowodowały, że wspinaczkowo wyjazd nie był może idealny, niemniej jednak jestem bardzo zadowolona. Odpoczęłam, oczyściłam głowę, przemyślałam sprawę dalszego treningu i odkryłam piękno tego uroczego hiszpańskiego pueblo.
We wrześniu udało mi się też uzupełnić moje PORTFOLIO PROJEKTOWE (może nie wiecie, ale zawodowo zajmuję się architekturą wnętrz), na które serdecznie was zapraszam. Ciągle widzę rzeczy, które da się w nim poprawić, ale myślę, że już mogę się nim pochwalić.

BLOG


Wrzesień był dla bloga i powiązanych z nim kont w mediach społecznościowych miesiącem rozbiegu. Udało mi się publikować posty w miarę regularnie. Mam też nadzieję, że były to dla was ciekawe teksty.

Wrześniowe posty:


WRZEŚNIOWE ODKRYCIA


Jednym z nich jest piosenka, którą dość często można usłyszeć w hiszpańskim radiu. Nie jest to może szczyt muzycznego gustu, słowa też zresztą szczególną mądrością nie grzeszą, ale zwyczajnie mi się spodobała i, ku nieszczęściu mojego chłopaka, słucham jej teraz na okrągło.



Kolejnym moim odkryciem był blog JESTRUDO.PL. Trafiłam na niego w czasie poszukiwania poradników dotyczących blogowania i… się zakochałam. Nie przeczytałam jeszcze całego bloga, ale nie wykluczam, że kiedyś zajrzę do wszystkich postów. Zachwyciła mnie zarówno treść, jaką przekazuje Natalia, oraz lekko ironizujący styl, jakim pisze. No i dodatkowo blog jest różowy, a naprawdę uwielbiam ten kolor.

I taki właśnie był mój wrzesień. Na październik mam kilka różnych planów, ale dwa najważniejsze to ogarnięcie studiów i rozpoczęcie z kopyta nowego planu treningowego. A Wy jak spędziliście wrzesień? Planujecie coś specjalnego w październiku?

RECENZJA APLIKACJI PEDOMETER

RECENZJA APLIKACJI PEDOMETER

widok dzienny aplikacji krokomierz


Od dłuższego czasu śledzę w mediach społecznościowych kilka spośród licznych „fit dziewczyn”. Nie, żeby jakoś szczególnie interesowały mnie przepisy na czekoladowe omlety albo zdjęcia zerokalorycznych, wysokobiałkowych, niskotłuszczowych, samorobiących się muffinek. Po prostu czasem w tym wszystkim znajdzie się jakiś tani, fajny pomysł na w miarę zdrowe ciasto albo niezły zestaw ćwiczeń na najszerszy pleców. Jakiś czas temu zauważyłam, że nową modą jest wrzucanie zdjęć ekranu z liczbą kroków zrobioną w danym dniu. Jako że jestem osobą, która uwielbia wszystko liczyć, wkładać w cyferki, tabelki, wykresy i organizować aż do przesady, wydało mi się świetnym pomysłem sprawdzenie, ile ja tak naprawdę chodzę. Przejrzałam na szybko listę krokomierzy na Androida i mój wybór padł na PEDOMETER, bo wydał mi się ciekawy graficznie, a w dodatku pozwalał wybrać różowy jako kolor tła. We wrześniu, jak już pisałam TUTAJ, postawiłam sobie wyzwanie – 30 dni = 300 tysięcy (kroków dziennie), co nie tylko pozwoliło mi zwiększyć pieszą aktywność w ciągu dnia do zalecanych przez WHO dziesięciu tysięcy kroków dziennie, ale także dało mi solidną podstawę do ocenienia i zrecenzowania aplikacji.

ILE JA CHODZĘ!

Po pierwszych godzinach używania aplikacji poczułam się głęboko rozczarowana – tego dnia byłam na spacerze, a licznik wskazywał jakieś marne dwieście kroków. Już chciałam odinstalować program, twierdząc, że to jakaś ściema, ale odkryłam, że w menu nie tylko należy ustawić swoją płeć, wiek i wagę, ale także długość kroku. Ja ten ostatni parametr ustawiłam trochę metodą prób i błędów, bo byłam zbyt leniwa, żeby porządnie go zmierzyć, ale po kilku korektach trafiłam w odpowiedni wymiar. Dodatkowo, w menu aplikacji można dokonać korekty czułości krokomierza – to bardzo ważne; gdybym zabrała się za to od razu, mój pierwszy dzień nie byłby rozczarowaniem. Co prawda teraz mam wrażenie, że licznik wskazuje więcej, niż powinien, ale kilkakrotnie już dokonywałam porównań z liczeniem sobie w pamięci i na przestrzeni stu kroków różnica wynosi 3 – jestem w stanie zaakceptować taką rozbieżność.


ustawienia aplikacji krokomierz na androida

DO APLIKACJI DOKUP PIĘĆ POWERBANKÓW… ALBO ŻADNEGO?

Spodziewałam się takiego tekstu, dopisanego drobną czcionką gdzieś na dole ekranu. Ale wcale nie. Aplikacja świetnie działa w tle, nie zauważyłam absolutnie żadnego większego ubytku energii spowodowanego działaniem krokomierza. Aby ograniczyć nawet to minimalne zużycie, ustawiłam samoczynne wyłączanie się w godzinach mojego snu, które można zdefiniować w menu. Aplikacja działa bez Internetu i bez włączonej lokalizacji, więc nawet w podbramkowych sytuacjach, kiedy pozostał nam ostatni procent baterii, nie spowoduje niczego złego. Dodatkowo program sam jest w stanie ocenić, kiedy idziemy, a kiedy przemieszczamy się innym środkiem transportu, takim jak samochód czy schody ruchomy. Problemem jest dla niej natomiast rower, bo jeśli nie poruszamy się bardzo szybko, podlicza nam kroki jak w czasie normalnego marszu. Mnie to jednak nie przeszkadza, bo jednak rower to też aktywność fizyczna, a czy to krok, czy depnięcie w pedał, to już akurat jest dla mnie mniej istotne.

widok tygodniowy aplikacji krokomierz na androida

LICZ, ALE NIE UFAJ

Nie będę tutaj stawiać oceny jak w podstawówce. Po prostu powiem, że aplikacja w moim przypadku sprawdziła się stuprocentowo. Mój telefon nie obfituje w wolną pamięć ani nadprogramowe gigabajty internetu, a jest to jeden z nielicznych programów, którego używam naprawdę non stop. Fajnie, że oprócz samej ilości kroków podlicza też czas spędzony na chodzeniu i dystans, a nawet spalone kalorie, niemniej jednak wynikom tych ostatnich parametrów raczej nie ufam. Nawet krokomierzowi nie ufam całkowicie. Lubię widzieć mój dzień w liczbach, ale jednak sama wiem, czy spędziłam go aktywnie, czy nie.

30 DNI = 300 TYSIĘCY

A co z moim wrześniowym wyzwaniem? Tytułowe założenie, czyli zrobienie 300.000 kroków nie wydało mi się szczególnie trudne do osiągnięcia. Problemem była natomiast regularność. Jak widzicie na załączony obrazku, zdarzyło mi się kilka dni, gdzie nie wykonałam nawet połowy zamierzonych 10.000 kroków, na przykład z powodu całodziennej podróży samochodem albo spędzenia kilku godzin więcej w pracy. Niemniej jednak, zawsze starałam się tę ilość nadrobić, co było fantastyczną motywacją do przejścia się chociaż na krótki spacer przed snem. Myślę, że moje ciało kiedyś mi za to podziękuje.

widok miesięczny aplikacji krokomierz na androida


Póki co nie będę już kontynuować wyzwania, ale oczywiście będę się starać chodzić jak najwięcej, nie tylko dla cyferek, ale przede wszystkim dla zdrowia. Chętnie wypróbuję jesienne spacery w deszczy albo we mgle.


A Wy lubicie jesienne spacery? Liczycie kroki? A może znacie inne ciekawe fit aplikacje na Androida, których powinnam spróbować?