3/4 DOROSŁEJ ORGANIZACJI CZASU

3/4 DOROSŁEJ ORGANIZACJI CZASU

Jak pisałam w poprzednim poście, dostałam pracę. Pracuję na dwie zmiany, na razie na trzy czwarte etatu, ale to już wystarczy, żebym musiała opanować zupełnie nową organizację czasu. Nie jest ona jeszcze taka zupełnie dorosła, wiadomo – nie mam piątki dzieci do ogarnięcia, półtora etatu, żeby je wyżywić, i chorej teściowej, którą muszę się zaopiekować. Ale mimo wszystko, zamienić spokojne studiowanie na spokojne pracowanie, a przy tym nie przestać realizować innych celów to spore wyzwanie.

SPOSÓB NA 3/4 DOROSŁEJ ORGANIZACJI CZASU

Nowego sposobu na uporządkowanie sobie życia nie musiałam na szczęście wymyślać od zera i jeśli ty też masz już swoją metodę organizacji, zapewniam, że przy zmianie trybu życia nie będziesz musiała z niej całkowicie rezygnować. Wystarczy kilka zmian, a reszta przyjdzie naturalnie i, tak jak u mnie, sama się ułoży.

Moje sposoby na zaplanowanie tygodnia tak, aby potem te plany zrealizować, zebrałam w mały tutorial krok po kroku. Zapraszam cię do rzucenia na niego okiem. Mam nadzieję, że któryś z punktów zainspiruje cię i pomoże zorganizować czas skutecznie, efektywnie, ale jednocześnie bez zarżnięcia się obowiązkami.


organizacja czasu


1.

Kiedy rozpoczynam planowanie tygodnia, zazwyczaj w poprzedzający go piątek, przede wszystkim tworzę listę zadań i planów. Zapisuję w niej wszystko to, co w danym tygodniu chcę i powinnam zrobić, a także wydarzenia, które będą miały miejsce.


W moim przypadku, na podstawie kończącego się właśnie tygodnia, były to: opłaty, odebranie wyników badań, przygotowanie zdjęć na instagrama, zawody w sztukach walki (na które wybieramy się z M. w niedzielę), odbycie kursu online, posprzątanie kuchni i łazienki, zrobienie zakupów online. Ja na taką listę nie wpisuję zadań powtarzalnych, jak na przykład codzienne wrzucenie fotki na insta czy pójście na trening.

2.

Po przygotowaniu listy na cały tydzień, zastanawiam się, ile czasu każdego dnia mam już zajęte przez pracę. Dla własnej wygody zaznaczam to na osi czasu w swoim bullet journalu, dzięki temu od razu widzę, ile dnia mam jeszcze do dyspozycji. Dopisuję też czas trwania treningów, wydarzeń, w których wezmę udział czy na przykład spotkań z przyjaciółmi, jeśli mam je w planach.

3.

W następnej kolejności do poszczególnych dni, raczej tych mniej zakolorowanych wydarzeniami, dopisuję „grube ryby”, czyli te zadania z tygodniowej listy, które zajmują sporo czasu albo są bardzo ważne. Jak je wybrać? Kryteriów jest kilka, ale przede wszystkim warto wyobrazić sobie konsekwencje niewykonania któregoś z nich. Wiadomo, jak w tym tygodniu nie dam rady posprzątać łazienki, to świat się nie zawali. Ale jeśli na przykład nie pójdę na zaplanowaną wizytę kontrolną u dentysty, następnym razem może czekać mnie leczenie kanałowe (to chyba dość bolesna konsekwencja, prawda? ;) ). Ja na tym etapie dopisuję też do każdego dnia punkt związany z działalnością w mediach społecznościowych, bo choć o tym pamiętam, to jednak wolę mieć to w planach „na dziś”.

4.

Pozostałe sprawy, tak zwane drobnostki, najczęściej zostają tylko na ogólnej liście i nie przypisuję ich do poszczególnych dni. Prasowanie, zakupy online, przebranie łóżka – to takie zadania, które idealnie nadają się do wykonania „przy okazji”. Zajmuję się nimi w przerwach. Na przykład w przerwie od pracowania na komputerze dobrze jest się podnieść od biurka, więc to idealny moment na pozbieranie prania.



Post udostępniony przez Takie Trampki creative blog (@bujo_tt)


WAŻNE SĄ GRANICE

Przy planowaniu i realizowaniu bardzo ważne jest postawienie sobie granic. To najważniejszy krok do tego, aby uniknąć przemęczenia i wypalenia. Moja główna zasada brzmi: nie pracuję po 22:00 i wyznaczyłam ją już kilka lat temu, kiedy zauważyłam, że praca tak późno pobudza mnie tak bardzo, że potem nie mogę zasnąć. Od tej zasady przez cały ten czas zrobiłam może ze dwa wyjątki, w końcu każdemu zdarza się czasem złamać jakąś regułę.

Od teraz jednak wprowadzam granicę numer dwa, a mianowicie: wolne niedziele. Zauważyłam, że mimo iż stosowany przez mnie sposób na organizację dobrze się sprawdza pod względem produktywności, to jednak cierpi na tym mój odpoczynek. Jeśli poświęcam na niego zbyt dużo czasu w dni robocze, jestem na siebie zła, bo wiem, że mogłam wtedy załatwić to i owo. A jednocześnie bez odpoczynku nie da się dobrze, a przede wszystkim długofalowo, realizować celów. Dlatego właśnie uznałam, że czas na relaks skumuluję w niedziele, kiedy i tak wszystkie sklepy czy urzędy są pozamykane.

PRZETESTOWANE, POTWIERDZONE

Odkąd wprowadziłam taki model organizacji czasu, pracowałam już zarówno na porannej, jak i na popołudniowej zmianie. W obu przypadkach ten schemat świetnie się sprawdził, choć muszę przyznać, że poranki w domu są o wiele bardziej produktywne niż popołudnia. Ale to, kiedy najwydajniej pracujemy, to temat na kolejny post, a poza tym – kwestia indywidualna. Dlatego mogę służyć ci radą albo inspiracją, ale ostatecznie sposób, w jaki planujesz swoje zadania, musisz dopasować do siebie. Zaplanować, wypróbować i zmieniać aż do skutku – to takie trzy kroki, które prędzej czy później zaowocują opanowaniem do perfekcji sztuki organizacji czasu.

Napisz mi w komentarzu, jaką masz metodę planowania tygodnia. A może wolisz planować oddzielnie każdy dzień? Chętnie poczytam o innych sposobach, które równie chętnie wypróbuję. Bo choć na razie jest dobrze, to kto powiedział, że nie może być lepiej…?




#07 MIESIĄC Z JUST: KOŃCZĘ STARE, ZACZYNAM NOWE

#07 MIESIĄC Z JUST: KOŃCZĘ STARE, ZACZYNAM NOWE

Zaczęła się jesień. Wreszcie mamy październik. Nigdy jeszcze nie czekałam tak bardzo na koniec miesiąca, jak we wrześniu. I nie chodzi o to, że on był nieudany czy niefajny. Po prostu był strasznie długi, rozlazły, i okropnie, potwornie męczący. Ale dość tego pustego narzekania. Lepiej napiszę po prostu, co się działo.

wrzesień planer

WYGRAŁAM Z BIUROKRACJĄ

Początek poprzedniego miesiąca spędziłam w punktach ksero i w kolejkach do urzędów, zarówno tych hiszpańskich, jak i naszych rodzimych. Zaczęło się od świetnej wiadomości: dostałam pracę! I to w zawodzie. Może nie jest to stanowisko moich marzeń, ale na początek wystarczy, a ja jestem bardzo zadowolona, bo mam z głowy kolejną stresującą kwestię, i to w dodatku dość istotną.
Przed podjęciem legalnej pracy w Hiszpanii musiałam załatwić szereg formalności. Hiszpańska biurokracja zasługuje na osobny wpis, ale uchylę rąbka tajemnicy, mówiąc, że nie było tak źle, jak się spodziewałam, przyzwyczajona do polskich standardów. Udało się mi się załatwić potrzebne dokumenty, a nawet popchnąć kwestie póki co mniej istotne, a to wszystko w zaledwie dwa dni! Jestem z siebie bardzo dumna, bo sama skutecznie zawalczyłam w urzędach, a to – wiadomo – nie jest takie łatwe, zwłaszcza w obcym kraju.

Na początku września przyleciałam na kilka tygodni do Polski w związku ze zbliżającym się terminem obrony pracy magisterskiej. Tutaj również dopadła mnie biurokracja, ta uczelniana. Muszę przyznać, że łatwiej jest za granicą podjąć legalnie pracę niż złożyć pracę dyplomową do dziekanatu. Serio.

POZOSTAŁO JUŻ TYLKO CZEKAĆ

Ponad dwa tygodnie września spędziłam na… oczekiwaniu. Konkretniej: na oczekiwaniu na wyznaczenie terminu obrony, a potem na samą obronę. Z natury jest osobą niecierpliwą, dlatego ten czas był dla mnie okropnie denerwujący. Niby się uczyłam, czytałam artykuły, przeglądałam notatki ze studiów, przygotowywałam na ewentualne pytania recenzenta, ale tak naprawdę to chyba głównie marnowałam czas. A tego bardzo nie lubię.

Wrześniowa organizacja czasu była w zasadzie zbędna, robiłam z dnia na dzień to, na co miałam ochotę, a i tak zostawało sporo wolnego czasu, który gdzieś przeciekał mi przez palce. Przekonałam się po raz kolejny, że nienawidzę braku powtarzalności. Cieszę się, że zaczął się październik, a razem z nim nowe obowiązki, które pozwalają mi trochę uporządkować swoje życie.



TROCHĘ POZYTYWÓW

Żeby nie było, że tylko narzekam na to, jaki ten wrzesień był nieudany, muszę wspomnieć o niesamowicie pozytywnych wydarzeniach. Przede wszystkim zaliczają się do nich spotkania z rodziną i przyjaciółmi. Niektórych udało mi się zobaczyć tylko raz, z innymi spędziłam kilka dobrych dni, ale każde takie spotkanie napełniało mnie pozytywną energią. Piliśmy razem hektolitry kawy, pociliśmy się wspólnie na treningach, plotkowaliśmy i snuliśmy plany na bliższą i dalszą przyszłość. To zdecydowanie olbrzymi plus minionego miesiąca.

Bardzo pozytywnie oceniam też wszystko to, co wydarzyło się w sferze online. Wróciłam do regularnego publikowania na blogu, zdecydowanie rozwinął się też FANPEJDŻ BLOGOWY, gdzie niektóre z moich wpisów doczekały się kilku komentarzy, za które bardzo dziękuję. No i najważniejsze – we wrześnie poprowadziłam pierwszego w życiu live’a na INSTAGRAMIE! Pokazałam na żywo, jak rysuję i uzupełniam planami tygodniowy kalendarz w swoim bullet journalu. Bardzo się tym live’em stresowałam, a w trakcie okazało się, że wcale niełatwo jest jednocześnie rysować prostą linię i mówić coś z sensem, ale chyba nie było tak źle, bo dostałam potem naprawdę dużo pozytywnych prywatnych wiadomości. Mogę obiecać, że live’ów będzie więcej. Muszę teraz popracować nad jakością nagrań, więc mam kolejny cel przed sobą!

CZASOUMILACZE

We wrześniu miałam na rozrywkę sporo czasu. Szczególnie przypadły mi do gustu:
  • film: udało mi się nadrobić różne polskie propozycje. Z nowości całkiem niezły okazał się opowiadający o Koszubach KAMERDYNER w reżyserii Filipa Bajona. Wygrywa jednak obejrzany przeze mnie jeszcze w dzień premiery KLER Wojtka Smarzowskiego, którego kino w ogóle lubię i polecam.
  • serial: TELEFONISTKI początkowo mnie nie przekonały, ale po kilku odcinkach nie mogłam się już oderwać. Myślałam, że będzie to serial obyczajowy, a tak naprawdę to wciągający kryminał! Zdecydowanie warto, a jeśli uczycie się hiszpańskiego, spróbujcie oglądać w oryginale. Język nie jest bardzo trudny, a mimo to rozwija słownictwo.
  • kreatywność: we wrześniu pierwszy raz skusiłam się na kreatywne wyzwanie dotyczące kaligrafii, które zorganizowała Agata z ARTYSTYCZNEGOBLOGA SIĘRYSUJE.PL. Wcale nie było łatwo, bo do Polski przywiozłam minimalną ilość papierniczych przydasiów, ale było warto. Kreatywne wyzwania, szczególnie jesienią, to coś, co z ręką na sercu mogę polecić.

Przede mną teraz nowe, październikowe wyzwania związane z pracą i przejściem w dorosły tryb życia. Bardzo się cieszę z tych zmian i nie będę tęsknić za wrześniem. A Wy? Jak Wam minął poprzedni miesiąc? Cieszycie się, że już się skończył, czy wolelibyście, aby trwał dłużej?




MINIMALIZM - TO JAKIEŚ CHORE!

MINIMALIZM - TO JAKIEŚ CHORE!

W czasie letnich miesięcy pracowałam na projektem magisterskim, więc – oczywiście – spędzałam mnóstwo czasu, myjąc okna, zamiatając pustynię i czytając blogi. W czasie wykonywania ostatniej z wymienionych czynności trafiłam na sporo stron, nie tylko polskich, poświęconych minimalizmowi. I nie chodzi tutaj o białe wnętrza na wysoki połysk ani o jednokolorową elewację domu. Minimalizm, którym się zafascynowałam, jest stylem życia, w którym staramy się nie marnować pieniędzy, czasu czy energii. Łączy się z nim temat oszczędzania, życia ekologicznego, słynne hasło „no waste”.

Zapisałam się do kilku grup na FACEBOOKU, które właśnie takiemu sposobowi na życie są poświęcone. Liczyłam na ciekawe porady w kwestiach praktycznych, interesujące opinie i prawdziwe, inspirujące historie. Bardzo się jednak myliłam.


minimalizm styl życia


TO JEST TOTALNIE CHORE

„Od trzech lat jestem minimalistką. Właśnie zrobiłam porządek w szafie. Policzyłam ubrania i okazało się, że mam w sumie 180 sztuk. Myślę, że to trochę za dużo. A Wy ile macie?”

„Liczyłyście kiedyś buty? Ja mam łącznie 23 pary + kapcie.”

„Mieszkam z chłopakiem i bardzo bym chciała, żebyśmy żyli minimalistycznie, ale dostaliśmy w prezencie naczynia. Mamy teraz 8 sztuk misek dla dwóch osób. Co mam z tym zrobić?”

„Chcę być minimalistką, ale mam ogromną kolekcję książek. Czy powinnam je wyrzucić?”

Takie wpisy na grupie dotyczącej minimalistycznego życia widziałam już tyle razy, że w końcu miarka się przebrała i postanowiłam coś o tym powiedzieć. No, napisać.

Mam tendencję do porównywania się z innymi. Mam skłonności do oceniania siebie przez pryzmat osiągnięć innych ludzi. To normalne, że mamy takie przyzwyczajenia, bo od początku jesteśmy tego uczeni. Dostajemy oceny lepsze lub gorsze niż inni, mamy średnią i czerwony pasek, a za nie nagrody. Dostajemy mniejszą lub większą wypłatę, kupujemy nowszy smartfon albo samochód. I ja rozumiem, że ciężko jest czasem pomyśleć w inny, mniej schematyczny sposób.

Ale, na litość patyka, wierzę, że sensem życia jest bycie szczęśliwym. I jeśli ktoś próbuje to życie ulepszyć, zmienić, poprawić, na przykład w duchu minimalizmu, to chyba właśnie po to, żeby czuć się dobrze sam ze sobą i z innymi, żeby czuć satysfakcję i radość. A nie po to, żeby liczyć buty w szafce i żeby broń Boże nie było ich więcej niż u reszty. Dlatego ten cały minimalizm, sprzedany jako szereg cyferek, jest dla mnie zupełnie do dupy.

Brakuje jeszcze tylko:
„Bardzo mi się podoba minimalistyczne życie, ale mi nie wychodzi, bo mam ponad milion włosów na głowie. Czy powinnam się zgolić na łyso?”

JAKOŚĆ, A NIE ILOŚĆ

Nie wiem, ile mam ubrań ani kubków. Nigdy nie wpadłam na pomysł, żeby liczyć coś innego oprócz pieniędzy na koncie. Pewnie statystycznie mam wszystkiego za dużo. Ale i tak od jakiegoś czasu uważam, że prowadzę minimalistyczne życie.

Dla mnie minimlizm to nie ilość, to jakość. Staram się, aby rzeczy, na które wydaję pieniądze, wydarzenia, zainteresowania i osoby, którymi się otaczam, czyli wszystko to, czemu poświęcam czas i energię, wpływały pozytywnie na moje życia. Chciałabym zostać tylko z tym, co ma dla mnie wartość, nawet jeśli wiąże się to z zagraconym mieszkaniem.

Nie jestem w stanie na przykład pozbyć się MOICH PAPIERNICZYCH PRZYDASIÓW, mimo że wiem, że mam ich zdecydowanie za dużo. Ale one dodają wartość do każdego mojego dnia – służą mi do planowania, do rozwijania kreatywności, do relaksowania się.

Nie wyobrażam sobie, że wyrzucam wszystkie zgromadzone przez lata książki. Lubię je i czytam, przypominają mnie samej, kim jestem. A poza tym są ładne, a przecież jestem estetką.

Lubię i sport i nie sądzę, że mogłabym żyć szczęśliwie bez roweru, butów do biegania, maty do jogi i oddychających legginsów. Jasne, to kolejne rzeczy wokół mnie, ale dzięki nim jestem zdrowsza, a to przecież ogromna wartość w życiu.

Mój minimalizm polega na ponownym używaniu plastikowych butelek. Staram się nie kupować nowego T-shirtu, kiedy stary jeszcze się nadaje. Próbuję nie poświęcać energii na rozwijanie znajomości, jeśli już teraz czuję, że przyjaźni z tego nie będzie. Usiłuję nie poświęcać czasu na coś, co nijak mi do szczęścia niepotrzebne.

I bardzo bym chciała, żeby ludzie przestali sprowadzać fajne pomysły i wielkie idee do statystycznych osiągnięć rodem z excela. Bo ilość butów w szafce albo łyżek w szufladzie naprawdę nie ma znaczenia. Ale te kilka chwil, poświęconych na sensowne sprawy, a nie chorobliwemu przeliczaniu wszystkiego wokół, może coś zmienić. Czegoś nauczyć. W czymś pomóc.