RZECZY Z DZIECIŃSTWA, KTÓRYM ZAWDZIĘCZAM SIEBIE

Ostatnio dużo rozmyślałam nad tym, co to właściwie znaczy być sobą, żyć ze sobą w zgodzie, lubić siebie. Wszyscy wymieniają to jako czynnik niezbędny do bycia szczęśliwym, no a przecież bardzo chcę taka być. I tak myśląc sobie o sobie doszłam do wniosku, że warto może cofnąć się w czasie i spojrzeć na siebie przez pryzmat swojego dzieciństwa. Spojrzałam i udało mi się wyróżnić kilka rzeczy, które miały na mnie olbrzymi wpływ.


zabawa z dzieciństwa


PIANINO

W szkole podstawowej przez sześć lat chodziłam na lekcje gry na pianinie do ogniska muzycznego. Zaczynałam od nauki nut, a doszłam do nie najgorszego poziomu. I co prawda o ile z samego grania właściwie nic mi już nie zostało – umiem tylko marnie wybrzdąkać Wlazł kotek na płotek – to jednak cały czas tkwi we mnie najważniejsza lekcja, jaką dały mi te zajęcia. Tak jak w przypadku pianina, tak i w całym życiu efektów nie osiąga się bez ćwiczeń. Trening czyni mistrza. Banał, prawda? Ale jak łatwo o nim zapomnieć. Ileż to razy nie chciało mi się nawet otworzyć klapy nad klawiaturą, ale jednak to robiłam, bo satysfakcja z osiągniętej płynności rekompensowała wszystko. Nauczyłam się, że warto zmusić się do roboty, regularnie nad czymś pracować, no nigdy, naprawdę nigdy nie żałuje się osiągniętego wyniku.

LEGO

Nie wiem, czy mogę posunąć się aż do stwierdzenia, że dzięki zabawie klockami Lego jestem teraz architektem wnętrz, ale jestem pewna, że właśnie te małe, plastikowe elementy rozwinęły we mnie artystyczną, kreatywną duszę. Kupowanie nowego zestawu i składanie go według instrukcji było naprawdę fantastycznym, emocjonującym przeżyciem. Ale jeszcze zabawniejsze było rozwalania idealnie złożonych klocków i tworzenie z nich czegoś, czym wcześniej nie były. Zamek z części do budowy samolotu? Proszę bardzo. Statek z elementów auta wyścigowego? Jasne. Tor przeszkód dla koni, zbudowany z fragmentów salonu fryzjerskiego? Pewnie, że tak. Naprawdę, przy klockach lego moja dziecięca wyobraźnia nie znała granic.

rockclimbing in Margalef

SPORT

Nigdy w zasadzie nie uprawiałam żadnego sportu wyczynowo. Ale odkąd pamiętam, zawsze przynajmniej raz w tygodniu szłam na jakieś sportowe zajęcia popołudniowe. W przedszkolu uczęszczałam do szkółki łyżwiarskiej. Na początku podstawówki chodziłam na basen. Potem zapisałam się do SKS (ktoś jeszcze pamięta, co to takiego? Szkolny Klub Sportowy) na sekcję siatkówki i przez kilka lat grałam nałogowo na wszelkiego typu boiskach. Albo na placu pod domem, gdzie za siatkę służył nam trzepak. Razem z innymi dziewczynami jeździłyśmy na międzyszkolne zawody (bez sukcesów), a ja na rok zapisałam się nawet do miejskiego klubu i dostałam koszulkę w barwach drużyny! A jak już mi się znudziło odbijanie piłki, to zaczęłam tańczyć. Przerobiłam mnóstwo stylów tanecznych w kilku różnych szkołach tańca. A potem wreszcie znalazłam moją idealną dyscyplinę, czyli wspinaczkę.
I choć naprawdę nigdy nie myślałam o sporcie jako o sensie mojego życia, to jednak zawsze tworzył on część mnie. Nauczył mnie nie tylko pracy nad własnym ciałem, ale też bycia częścią drużyny. I choć nie mogę powiedzieć, że to treningi wykuły mój charakter, to jednak uważam to za ważną część mojego dzieciństwa.

SŁOWA

Kiedy nie przekraczałam jeszcze metra wzrostu, a litery dla mnie nie istniały, moja mama siadała na dywanie obok mojego łóżka i czytała mi na głos niesamowite historie. Potem sama nauczyłam się odcyfrowywać te dziwne, wydrukowane znaczki i zaczęłam nałogowo pochłaniać książki, mniej lub bardziej wartościowe. A jak już perfekcyjnie umiałam czytać, to zaczęłam też pisać. I tak cały czas. Naprawdę od kilkunastu lat piszę i czytam. Czasem bardziej regularnie, czasem mniej, ale nieprzerwanie. Swoje teksty chowałam do szuflady albo publikowałam na licznych blogach. Czasem wysyłałam jakiś na konkurs. A książki, które zajmują cały ogromny regał z moim pokoju, a nawet już się na nim nie mieszczą, przestałam liczyć już ładnych parę lat wstecz.

spacer z psem w lesie

MAŁY PRZYJACIEL

Od zawsze chodziłam za członkami mojej rodziny i powtarzałam, jak zacięta płyta, że chcę mieć zwierzątko. Najchętniej psa. Ale jak się nie da, to może chomika. Albo żółwia. A może chociaż małą myszkę? Pierwszy egzamin z odpowiedzialności zdałam, gdy w wieku sześć lat dostałam od Świętej Mikołaja interaktywną zabawkę – Furby’ego. Trzeba było się nim zajmować. Dawać jeść, bawić się, uczyć do nowych rzeczy, kłaść spać. Bawiłam się nieprzerwanie przez kilka ładnych lat, aż wreszcie, kiedy miałam trochę ponad dziewięć lat, zapadła decyzja – kupujemy psa! I tak dołączyła do nas Nutka, która towarzyszyła mi zawsze, gdy zostawałam w domu sama. Wychodziłam na spacery. Głaskałam. Uczyłam. No, wszystko. Nutki już co prawda nie ma, ale we mnie dalej tkwi miłość do czworonożnych przyjaciół człowieka. I świadomość, że drugą istotą trzeba się zająć. Bez względu na to, czy czasem coś nabroi, trzeba ją kochać i być dla niej. Taka jest miłość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz