CODZIENNIK #1: W DRODZE


CODZIENNIK to cykl opowiadań o zwykłych czynnościach i banalnych rzeczach z życia wziętych. Nie ma on żadnego konkretnego celu, nie będzie ani motywował, ani ułatwiał życia, nie będzie też pomagał zorganizować czas ani spełnić marzenia. To tylko takie sobie teksty, które może będzie Ci się, Drogi Czytelniku, miło czytać przy popołudniowej kawie. Może czasem uśmiechniesz się delikatnie pod wąsem (lub pod nosem, jeśli wąsa nie posiadasz), a może westchniesz rzewnie. A potem wrócisz do zwykłego rytmu i normalnych spraw, tworząc swój własny codziennik na żywo.


codzienna podróż droga rozmyślania

W drodze

Znów ten sam dźwięk wyrywa mnie ze snu. Otwieram jedno oko, prawdopodobnie lewe. Wycieram cieknącą z kącika ust ślinę w róg kołdry i przestawiam budzik na 5 minut do przodu. Układam się tym razem na plecach, opatulam szczelnie i w półśnie czekam, aż znów zadźwięczy. Już bez wymówek wstaję, narzucam stary, brązowy polar i w kapciach-osiołkach wyłaniam się z pieczary. 

Jak co dzień, odbywam tę samą trasę: łazienka (w celach wiadomych)  – kuchnia (nalać wody do szklanki) – okno kuchenne (sprawdzić temperaturę i czy trzeba skrobać auto) – komoda z radiem (włączyć je) – okno w sypialni (odsłonić) – łóżko. Ostatni przystanek spełnia funkcję siedziska na chwilę, jeśli nie mam zbyt wiele czasu, lub wygodnej leżanki, gdy akurat nigdzie się nie spieszę.

Pół szklanki wody później, gdy już przywitałam się z Moim przez internetowy komunikator, wypada się podnieść. Ogarnąć torebkę. Zrobić śniadanie na teraz i na potem. Wybrać jakieś ubranie. Umalować się i uczesać. Ubrać czapkę i rozwalić nią trzy razy poprawiany kucyk.

Wychodzę. Zatrzymuję się na schodach na półpiętrze, żeby podnieść rękawiczkę. Zatrzymuję się na schodach piętro niżej, żaby pomalować usta pomadką ochronną. Zatrzymuję się na schodach na półpiętrze, bo chowając pomadkę, upuściłam kluczyki. Zatrzymuję się na schodach na parterze, żeby sprawdzić, czy na pewno wzięłam portfel.

Nie wiem, jak to się dzieje, że moje ciało zawsze pamięta, gdzie poprzedniego wieczoru zaparkowałam. Możliwości jest kilka i gdyby mnie o to zapytać, nie znałabym odpowiedzi, a jednak gdy tylko zamkną się za mną drzwi do klatki schodowej, automatycznie ruszam we właściwym kierunku. Wrzucam torbę na siedzenie pasażera i wsiadam na swoje, wypierając ze świadomości, że zimny fotel odmraża mi tyłek. Przekręcam kluczyk o dwa ząbki, sięgam lewą ręką po pas, a prawą do radia. Zrzucam bieg. Przekręcam kluczyk. Czekam, aż zapali. Wyjeżdżam.

Migacz w prawo. Zwolnić, bo próg. Przyspieszyć. Zwolnić, bo próg. Przyspieszyć. Zwolnić, bo stop. Przyspieszyć. Zwolnić, bo przyszła wiadomość i koniecznie trzeba znaleźć telefon. Przyspieszyć. Migacz w lewo. Przyspieszyć. Zwolnić, bo dziury. Nie przyspieszać, bo więcej dziur. Migacz w prawo. Przyspieszyć. Zatrzymać się, bo korek. Ruszyć. Zatrzymać się, bo światła. Ruszyć. Dojazd na dworzec jest bardzo prosty. To tylko kilka łatwych, powtarzalnych czynności, wykonanych w odpowiedniej kolejności i zwieńczonych parkowaniem w ostatniej darmowej przecznicy.

drzewa tory podróż codzienna przemyślenia


Przebierając szybko nogami, stawiam małe kroczki, zostawiając na śniegu ślad butów o dziesięć rozmiarów mniejszych niż te własności Mojego. Ręce trzymam w kieszeniach, bo modne, dziane grubym splotem rękawiczki przewiewa najmniejszy nawet podmuch. Jeszcze tylko przejście dla pieszych ze światłami, kolejne bez świateł, grupa palących sprzątaczek w zielonych fartuszkach i wreszcie popycham boczne drzwi wejściowe dworca. Slalom między zagubionymi pasażerami mam już opanowany do perfekcji. Klientów w kasach zazwyczaj nie ma

- Dzień dobry, studencki do Gliwic poproszę. Dziękuję bardzo. Do widzenia.

Wykonuję w tył zwrot, jednocześnie chowając bilet do portfela, a portfel do torebki. Sprawdzam na dworcowym zegarze, ile czasu do odjazdu i szybko analizuję, czy mam jeszcze czas, aby kupić małe cappuccino na wynos. Rzut oka na niewielką kolejkę w sieciowej kawiarni. Zdążę.

Z kawą w ręce i rozwianym szalikiem, który cudownie grzeje na dworze i nieznośnie grzeje w budynku dworca, wybiegam po schodach na peron pierwszy (to prawie zawsze jest peron pierwszy, na szczęście). Wykonuję kilka zamaszystych, szybkich kroków, starając się przy tym nie upuścić torby, i wskakuję do pociągu ostatnimi z licznych drzwi na przycisk. Podążam wewnątrz składu, aby znaleźć TO wymarzone miejsce, które niczym nie różni się od tego tu i tamtego w poprzednim rzędzie. Z foteli zerkają na mnie lekko rozespane wczesną porą i lekko zarumienione zimową pogodą twarze ludzi w każdym wieku.

- Przepraszam, czy tu wolne?

Pytam, chociaż to oczywiste, że wolne. Tak jak połowa wszystkich siedzeń. Rozbieram się warstwa po warstwie, ostrożnie, żeby nie zrzucić kawy. Siadam. Przykrywam kolana kurtką. I szalikiem. I torebką. Na tak skonstruowanej piramidzie kładę książkę. Kawa w dłoń. Miłej lektury. Szerokiej drogi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz