CODZIENNIK #02: KLIENCI


CODZIENNIK to cykl opowiadań o zwykłych czynnościach i banalnych rzeczach z życia wziętych. Nie ma on żadnego konkretnego celu, nie będzie ani motywował, ani ułatwiał życia, nie będzie też pomagał zorganizować czas ani spełnić marzenia. To tylko takie sobie teksty, które może będzie Ci się, Drogi Czytelniku, miło czytać przy popołudniowej kawie. Może czasem uśmiechniesz się delikatnie pod wąsem (lub pod nosem, jeśli wąsa nie posiadasz), a może westchniesz rzewnie. A potem wrócisz do zwykłego rytmu i normalnych spraw, tworząc swój własny codziennik na żywo.

korpo garnitur dress code work stress

KLIENCI

Siedzę sobie spokojnie, ukryta za wielkim monitorem, i zajmuję się ważnymi, prywatnymi sprawami, takimi jak oglądanie foremek do ciast w chińskim sklepie internetowym, a oni mają czelność przyłazić i czegoś chcieć. Zadawać pytania. Potrzebować pomocy. W najgorszym razie po prostu mówić „Dzień dobry!”. Przecież to mi przeszkadza!

Dla świętego spokoju odrywam jednak wzrok od ekranu i, przybierając ten idealny, naturalny uśmiech, promiennie spoglądam na nich i ze słodką radością w głosie pytam, w czym mogę pomóc. I wtedy dopiero się zaczyna. Zalewa mnie fala, tsunami wręcz, pytań tak dziwnych, że aż śmiesznych. Ile kosztuje metr kuchni? (Ale tej za trzy stówy za zestaw czy za trzydzieści tysięcy na wymiar?). W jakiej cenie jest taki zwykły piekarnik? (Ale ten zwykły-wolnostojący-pięćdziesiątka-gazowy-biały czy ten zwykły-do zabudowy-elektryczny-z podwójnym termoobiegiem-z wifi-z bluetoothem-ze sztuczną intelingencją?)

Ale! Przecież to dopiero początek. Bo ich interesuje taka kuchnia… No i trzeba wstać, wyjść z bezpiecznej strefy za biurkiem, pokazać ludziom swoje metr sześćdziesiąt i służbową koszulę z logo firmy, przejść się z nimi alejką, zgubić ich po drodze dwa razy i wrócić się, żeby ich odnaleźć, kontynuować marsz, aby wreszcie, z nadzieją na procent premii od sprzedania drogich mebli, rozczarować się doszczętnie, stając przed ścianą tanich szafek w zestawach. Wysłuchać narzekania, że nie da się kupić od ręki. Że kolor nie ten. Że wymiar nie ten. Że dlaczego nie można w tej cenie, ale z litego drewna i w nietypowym rozmiarze. Że ile by te wszystkie meble kosztowały.

Więc zapraszam delikwentów do biurka, ruszam przodem w drogę powrotną, tym razem wolniej, żeby znów gdzieś mi nie zaginęli. Siadam po swojej bezpiecznej stronie. Kartka na blat. Kalkulator z szuflady. Cennik z szafki. Ołówek w dłoń. I liczymy. Liczymy. Rysujemy. Liczymy. Za drogo. Oni jednak chcą jakieś tańsze.

Więc jeszcze raz wypełzam do nich i, płaszcząc się w uśmiechach i zachętach, doradzając i komentując, zabawiając dzieci, mężów i teściowe oprowadzam po ekspozycji. W zamian słyszę tylko: za drogo. Za brzydko. Za zwyczajnie. Za dziwnie. Za czarno. Za biało. Za dużo drewna. Za mało drewna. Te! Wyrywam się z letargu potakiwań i notuję w pamięci.

Historia znów się powtarza: kartka, kalkulator, cennik, liczenie…

I gdy już, już myślę, że tak! Że oto moje wysiłki i cierpienia przekonały kogoś, że to właśnie dziś jest jego wielki dzień, kiedy płacąc jedynie trzydzieści procent zaliczki, zamówi wymarzoną kuchnię, słyszę:

- To my to jeszcze przemyślimy. Do widzenia.

I już znowu jestem tylko ja i chiński sklep z darmową wysyłką.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz