ZBYT ŁATWO OCENIAMY INNYCH

ZBYT ŁATWO OCENIAMY INNYCH

Wracam właśnie z weekendu spędzonego w górskiej miejscowości. Te półtora dnia na długo zapadnie mi w pamięć, bo było to niesamowite przeżycie. Niesamowite, co nie znaczy, że w pełni pozytywne. W czasie tego weekendu po raz kolejny bowiem uderzyło mnie, że zbyt łatwo przychodzi nam oceniać innych. Cios był tym silniejszy, że zadała mi go pewna osoba, Panna X, którą chciałam w przyszłości móc nazywać przyjaciółką.

nienawiść ocenianie krytyka

PIERWSZA SYTUACJA

Towarzysząca mnie i Pannie X na wyjeździe Panna Y opowiada o tym, że jej przyjaciółki mają już dzieci i z tego powodu niezbyt często widują swoich znajomych. Że relacje się rozluźniają, że świeże mamy nie wychodzą już na piwo, a jeśli nawet uda się z nimi umówić, to natychmiast muszą wracać do swoich brzdąców. No i że jej przykro i że ona tak by nie chciała. Ot, taka sytuacja, wydaje mi się – raczej typowa.

Panna X z pełnym i absolutnym przekonaniem jednak wysuwa argument, że przecież to tylko od rzeczonych przyjaciółek zależy, czy wyjdą na miasto ze znajomymi, czy też natychmiast popędzą do domu do męża i dziecka i że są głupie, że tak się zamykają w tych rodzinnych czterech ścianach.

Wtrącam nieśmiało, że to normalne, że priorytety się zmieniają, że nie ma ich co zmuszać, że…

Nie dane mi jest dokończyć, bo Panna X wyrzuca już z siebie odpowiedź:

- Ale przecież to są jakieś idiotki. Chyba jest oczywiste, że mają przyjaciół, o których muszą zadbać. I w ogóle są debilkami, bo jak już wychodzą na miasto, to wiadomo, że pobędą ze znajomymi, a nie, że godzinka i do domu. Co za kretynki…

DRUGA SYTUACJA

Doba hotelowa trwa do południa, ale przypadkiem tak się złożyło, że do apartamentu docieramy już po tej godzinie. Pani z recepcji została wcześniej uprzedzona, że taka sytuacja nastąpi i, co bardzo miłe z jej strony, uznała, że jeśli oddamy kartę-klucz przed pierwszą, to przecież nie ma żadnego problemu.

No, więc docieramy pod drzwi o 12:15 i okazuje się, że karta-klucz nie działa. Cóż, z pewnością w samo południe wygasła jej ważność. Nic to, Panna X ofiarnie maszeruje na recepcję wyjaśnić sytuację, a kiedy wraca, w skrócie podsumowuje:

- Te baba z recepcji jest jakaś zacofana. Zamiast od razu nas uprzedzić, że trzeba przedłużyć kartę, to nic nie powiedziała, ona ma chyba pusto w głowie! I jeszcze jej mówiłyśmy, że będziemy po czasie, a ona, tępa idiotka, nic!

ZBYT ŁATWO OCENIAMY

Te dwie sytuacje, okraszone jeszcze soczystymi wyzwiskami, rzucanymi z samochodu w kierunku innych kierowców (Co za debil! Idiota! Ty durniu, jak jedziesz?!), pokazały mi, jak łatwo przychodzi nam krytykować i oceniać. Zbyt często zachowujemy się, jakbyśmy wszystko przeżyli i wszystko wiedzieli, a przecież nikt z nas nie jest idealny. Mieszamy innych z błotem zupełnie bez zastanowienia. I mimo że nie raz nie wiemy zupełnie nic o życiu drugiego człowieka, nie przeszkadza nam to w wyrzucaniu z siebie niepochlebnych opinii i obraźliwych wyzwisk przy byle okazji.

Być może za kilka lat, gdy będę w wieku Panny X, tak bardzo będę rozczarowana życiem, że także skrytykuję surowo i w niewybredny sposób każdego, kogo spotkam, ale na razie jestem młoda i, być może, naiwna. Staram się zawsze postawić na miejscu tej drugiej osoby, zanim wyrzucę z siebie bolesne słowa krytyki. A kiedy już bardzo nie chce mi się być empatyczną i wyrozumiałą, to milknę. 
Wolę nie powiedzieć nic, niż powiedzieć za dużo.

Bo przecież nigdy nie wiem, czy akurat nie słucha mnie ktoś, kto mógłby stać się prawdziwym przyjacielem, ale przez moje słowa będzie wolał się uciec ode mnie tam, gdzie pieprz rośnie.

3/4 DOROSŁEJ ORGANIZACJI CZASU

3/4 DOROSŁEJ ORGANIZACJI CZASU

Jak pisałam w poprzednim poście, dostałam pracę. Pracuję na dwie zmiany, na razie na trzy czwarte etatu, ale to już wystarczy, żebym musiała opanować zupełnie nową organizację czasu. Nie jest ona jeszcze taka zupełnie dorosła, wiadomo – nie mam piątki dzieci do ogarnięcia, półtora etatu, żeby je wyżywić, i chorej teściowej, którą muszę się zaopiekować. Ale mimo wszystko, zamienić spokojne studiowanie na spokojne pracowanie, a przy tym nie przestać realizować innych celów to spore wyzwanie.

SPOSÓB NA 3/4 DOROSŁEJ ORGANIZACJI CZASU

Nowego sposobu na uporządkowanie sobie życia nie musiałam na szczęście wymyślać od zera i jeśli ty też masz już swoją metodę organizacji, zapewniam, że przy zmianie trybu życia nie będziesz musiała z niej całkowicie rezygnować. Wystarczy kilka zmian, a reszta przyjdzie naturalnie i, tak jak u mnie, sama się ułoży.

Moje sposoby na zaplanowanie tygodnia tak, aby potem te plany zrealizować, zebrałam w mały tutorial krok po kroku. Zapraszam cię do rzucenia na niego okiem. Mam nadzieję, że któryś z punktów zainspiruje cię i pomoże zorganizować czas skutecznie, efektywnie, ale jednocześnie bez zarżnięcia się obowiązkami.


organizacja czasu


1.

Kiedy rozpoczynam planowanie tygodnia, zazwyczaj w poprzedzający go piątek, przede wszystkim tworzę listę zadań i planów. Zapisuję w niej wszystko to, co w danym tygodniu chcę i powinnam zrobić, a także wydarzenia, które będą miały miejsce.


W moim przypadku, na podstawie kończącego się właśnie tygodnia, były to: opłaty, odebranie wyników badań, przygotowanie zdjęć na instagrama, zawody w sztukach walki (na które wybieramy się z M. w niedzielę), odbycie kursu online, posprzątanie kuchni i łazienki, zrobienie zakupów online. Ja na taką listę nie wpisuję zadań powtarzalnych, jak na przykład codzienne wrzucenie fotki na insta czy pójście na trening.

2.

Po przygotowaniu listy na cały tydzień, zastanawiam się, ile czasu każdego dnia mam już zajęte przez pracę. Dla własnej wygody zaznaczam to na osi czasu w swoim bullet journalu, dzięki temu od razu widzę, ile dnia mam jeszcze do dyspozycji. Dopisuję też czas trwania treningów, wydarzeń, w których wezmę udział czy na przykład spotkań z przyjaciółmi, jeśli mam je w planach.

3.

W następnej kolejności do poszczególnych dni, raczej tych mniej zakolorowanych wydarzeniami, dopisuję „grube ryby”, czyli te zadania z tygodniowej listy, które zajmują sporo czasu albo są bardzo ważne. Jak je wybrać? Kryteriów jest kilka, ale przede wszystkim warto wyobrazić sobie konsekwencje niewykonania któregoś z nich. Wiadomo, jak w tym tygodniu nie dam rady posprzątać łazienki, to świat się nie zawali. Ale jeśli na przykład nie pójdę na zaplanowaną wizytę kontrolną u dentysty, następnym razem może czekać mnie leczenie kanałowe (to chyba dość bolesna konsekwencja, prawda? ;) ). Ja na tym etapie dopisuję też do każdego dnia punkt związany z działalnością w mediach społecznościowych, bo choć o tym pamiętam, to jednak wolę mieć to w planach „na dziś”.

4.

Pozostałe sprawy, tak zwane drobnostki, najczęściej zostają tylko na ogólnej liście i nie przypisuję ich do poszczególnych dni. Prasowanie, zakupy online, przebranie łóżka – to takie zadania, które idealnie nadają się do wykonania „przy okazji”. Zajmuję się nimi w przerwach. Na przykład w przerwie od pracowania na komputerze dobrze jest się podnieść od biurka, więc to idealny moment na pozbieranie prania.



Post udostępniony przez Takie Trampki creative blog (@bujo_tt)


WAŻNE SĄ GRANICE

Przy planowaniu i realizowaniu bardzo ważne jest postawienie sobie granic. To najważniejszy krok do tego, aby uniknąć przemęczenia i wypalenia. Moja główna zasada brzmi: nie pracuję po 22:00 i wyznaczyłam ją już kilka lat temu, kiedy zauważyłam, że praca tak późno pobudza mnie tak bardzo, że potem nie mogę zasnąć. Od tej zasady przez cały ten czas zrobiłam może ze dwa wyjątki, w końcu każdemu zdarza się czasem złamać jakąś regułę.

Od teraz jednak wprowadzam granicę numer dwa, a mianowicie: wolne niedziele. Zauważyłam, że mimo iż stosowany przez mnie sposób na organizację dobrze się sprawdza pod względem produktywności, to jednak cierpi na tym mój odpoczynek. Jeśli poświęcam na niego zbyt dużo czasu w dni robocze, jestem na siebie zła, bo wiem, że mogłam wtedy załatwić to i owo. A jednocześnie bez odpoczynku nie da się dobrze, a przede wszystkim długofalowo, realizować celów. Dlatego właśnie uznałam, że czas na relaks skumuluję w niedziele, kiedy i tak wszystkie sklepy czy urzędy są pozamykane.

PRZETESTOWANE, POTWIERDZONE

Odkąd wprowadziłam taki model organizacji czasu, pracowałam już zarówno na porannej, jak i na popołudniowej zmianie. W obu przypadkach ten schemat świetnie się sprawdził, choć muszę przyznać, że poranki w domu są o wiele bardziej produktywne niż popołudnia. Ale to, kiedy najwydajniej pracujemy, to temat na kolejny post, a poza tym – kwestia indywidualna. Dlatego mogę służyć ci radą albo inspiracją, ale ostatecznie sposób, w jaki planujesz swoje zadania, musisz dopasować do siebie. Zaplanować, wypróbować i zmieniać aż do skutku – to takie trzy kroki, które prędzej czy później zaowocują opanowaniem do perfekcji sztuki organizacji czasu.

Napisz mi w komentarzu, jaką masz metodę planowania tygodnia. A może wolisz planować oddzielnie każdy dzień? Chętnie poczytam o innych sposobach, które równie chętnie wypróbuję. Bo choć na razie jest dobrze, to kto powiedział, że nie może być lepiej…?




#07 MIESIĄC Z JUST: KOŃCZĘ STARE, ZACZYNAM NOWE

#07 MIESIĄC Z JUST: KOŃCZĘ STARE, ZACZYNAM NOWE

Zaczęła się jesień. Wreszcie mamy październik. Nigdy jeszcze nie czekałam tak bardzo na koniec miesiąca, jak we wrześniu. I nie chodzi o to, że on był nieudany czy niefajny. Po prostu był strasznie długi, rozlazły, i okropnie, potwornie męczący. Ale dość tego pustego narzekania. Lepiej napiszę po prostu, co się działo.

wrzesień planer

WYGRAŁAM Z BIUROKRACJĄ

Początek poprzedniego miesiąca spędziłam w punktach ksero i w kolejkach do urzędów, zarówno tych hiszpańskich, jak i naszych rodzimych. Zaczęło się od świetnej wiadomości: dostałam pracę! I to w zawodzie. Może nie jest to stanowisko moich marzeń, ale na początek wystarczy, a ja jestem bardzo zadowolona, bo mam z głowy kolejną stresującą kwestię, i to w dodatku dość istotną.
Przed podjęciem legalnej pracy w Hiszpanii musiałam załatwić szereg formalności. Hiszpańska biurokracja zasługuje na osobny wpis, ale uchylę rąbka tajemnicy, mówiąc, że nie było tak źle, jak się spodziewałam, przyzwyczajona do polskich standardów. Udało się mi się załatwić potrzebne dokumenty, a nawet popchnąć kwestie póki co mniej istotne, a to wszystko w zaledwie dwa dni! Jestem z siebie bardzo dumna, bo sama skutecznie zawalczyłam w urzędach, a to – wiadomo – nie jest takie łatwe, zwłaszcza w obcym kraju.

Na początku września przyleciałam na kilka tygodni do Polski w związku ze zbliżającym się terminem obrony pracy magisterskiej. Tutaj również dopadła mnie biurokracja, ta uczelniana. Muszę przyznać, że łatwiej jest za granicą podjąć legalnie pracę niż złożyć pracę dyplomową do dziekanatu. Serio.

POZOSTAŁO JUŻ TYLKO CZEKAĆ

Ponad dwa tygodnie września spędziłam na… oczekiwaniu. Konkretniej: na oczekiwaniu na wyznaczenie terminu obrony, a potem na samą obronę. Z natury jest osobą niecierpliwą, dlatego ten czas był dla mnie okropnie denerwujący. Niby się uczyłam, czytałam artykuły, przeglądałam notatki ze studiów, przygotowywałam na ewentualne pytania recenzenta, ale tak naprawdę to chyba głównie marnowałam czas. A tego bardzo nie lubię.

Wrześniowa organizacja czasu była w zasadzie zbędna, robiłam z dnia na dzień to, na co miałam ochotę, a i tak zostawało sporo wolnego czasu, który gdzieś przeciekał mi przez palce. Przekonałam się po raz kolejny, że nienawidzę braku powtarzalności. Cieszę się, że zaczął się październik, a razem z nim nowe obowiązki, które pozwalają mi trochę uporządkować swoje życie.



TROCHĘ POZYTYWÓW

Żeby nie było, że tylko narzekam na to, jaki ten wrzesień był nieudany, muszę wspomnieć o niesamowicie pozytywnych wydarzeniach. Przede wszystkim zaliczają się do nich spotkania z rodziną i przyjaciółmi. Niektórych udało mi się zobaczyć tylko raz, z innymi spędziłam kilka dobrych dni, ale każde takie spotkanie napełniało mnie pozytywną energią. Piliśmy razem hektolitry kawy, pociliśmy się wspólnie na treningach, plotkowaliśmy i snuliśmy plany na bliższą i dalszą przyszłość. To zdecydowanie olbrzymi plus minionego miesiąca.

Bardzo pozytywnie oceniam też wszystko to, co wydarzyło się w sferze online. Wróciłam do regularnego publikowania na blogu, zdecydowanie rozwinął się też FANPEJDŻ BLOGOWY, gdzie niektóre z moich wpisów doczekały się kilku komentarzy, za które bardzo dziękuję. No i najważniejsze – we wrześnie poprowadziłam pierwszego w życiu live’a na INSTAGRAMIE! Pokazałam na żywo, jak rysuję i uzupełniam planami tygodniowy kalendarz w swoim bullet journalu. Bardzo się tym live’em stresowałam, a w trakcie okazało się, że wcale niełatwo jest jednocześnie rysować prostą linię i mówić coś z sensem, ale chyba nie było tak źle, bo dostałam potem naprawdę dużo pozytywnych prywatnych wiadomości. Mogę obiecać, że live’ów będzie więcej. Muszę teraz popracować nad jakością nagrań, więc mam kolejny cel przed sobą!

CZASOUMILACZE

We wrześniu miałam na rozrywkę sporo czasu. Szczególnie przypadły mi do gustu:
  • film: udało mi się nadrobić różne polskie propozycje. Z nowości całkiem niezły okazał się opowiadający o Koszubach KAMERDYNER w reżyserii Filipa Bajona. Wygrywa jednak obejrzany przeze mnie jeszcze w dzień premiery KLER Wojtka Smarzowskiego, którego kino w ogóle lubię i polecam.
  • serial: TELEFONISTKI początkowo mnie nie przekonały, ale po kilku odcinkach nie mogłam się już oderwać. Myślałam, że będzie to serial obyczajowy, a tak naprawdę to wciągający kryminał! Zdecydowanie warto, a jeśli uczycie się hiszpańskiego, spróbujcie oglądać w oryginale. Język nie jest bardzo trudny, a mimo to rozwija słownictwo.
  • kreatywność: we wrześniu pierwszy raz skusiłam się na kreatywne wyzwanie dotyczące kaligrafii, które zorganizowała Agata z ARTYSTYCZNEGOBLOGA SIĘRYSUJE.PL. Wcale nie było łatwo, bo do Polski przywiozłam minimalną ilość papierniczych przydasiów, ale było warto. Kreatywne wyzwania, szczególnie jesienią, to coś, co z ręką na sercu mogę polecić.

Przede mną teraz nowe, październikowe wyzwania związane z pracą i przejściem w dorosły tryb życia. Bardzo się cieszę z tych zmian i nie będę tęsknić za wrześniem. A Wy? Jak Wam minął poprzedni miesiąc? Cieszycie się, że już się skończył, czy wolelibyście, aby trwał dłużej?




MINIMALIZM - TO JAKIEŚ CHORE!

MINIMALIZM - TO JAKIEŚ CHORE!

W czasie letnich miesięcy pracowałam na projektem magisterskim, więc – oczywiście – spędzałam mnóstwo czasu, myjąc okna, zamiatając pustynię i czytając blogi. W czasie wykonywania ostatniej z wymienionych czynności trafiłam na sporo stron, nie tylko polskich, poświęconych minimalizmowi. I nie chodzi tutaj o białe wnętrza na wysoki połysk ani o jednokolorową elewację domu. Minimalizm, którym się zafascynowałam, jest stylem życia, w którym staramy się nie marnować pieniędzy, czasu czy energii. Łączy się z nim temat oszczędzania, życia ekologicznego, słynne hasło „no waste”.

Zapisałam się do kilku grup na FACEBOOKU, które właśnie takiemu sposobowi na życie są poświęcone. Liczyłam na ciekawe porady w kwestiach praktycznych, interesujące opinie i prawdziwe, inspirujące historie. Bardzo się jednak myliłam.


minimalizm styl życia


TO JEST TOTALNIE CHORE

„Od trzech lat jestem minimalistką. Właśnie zrobiłam porządek w szafie. Policzyłam ubrania i okazało się, że mam w sumie 180 sztuk. Myślę, że to trochę za dużo. A Wy ile macie?”

„Liczyłyście kiedyś buty? Ja mam łącznie 23 pary + kapcie.”

„Mieszkam z chłopakiem i bardzo bym chciała, żebyśmy żyli minimalistycznie, ale dostaliśmy w prezencie naczynia. Mamy teraz 8 sztuk misek dla dwóch osób. Co mam z tym zrobić?”

„Chcę być minimalistką, ale mam ogromną kolekcję książek. Czy powinnam je wyrzucić?”

Takie wpisy na grupie dotyczącej minimalistycznego życia widziałam już tyle razy, że w końcu miarka się przebrała i postanowiłam coś o tym powiedzieć. No, napisać.

Mam tendencję do porównywania się z innymi. Mam skłonności do oceniania siebie przez pryzmat osiągnięć innych ludzi. To normalne, że mamy takie przyzwyczajenia, bo od początku jesteśmy tego uczeni. Dostajemy oceny lepsze lub gorsze niż inni, mamy średnią i czerwony pasek, a za nie nagrody. Dostajemy mniejszą lub większą wypłatę, kupujemy nowszy smartfon albo samochód. I ja rozumiem, że ciężko jest czasem pomyśleć w inny, mniej schematyczny sposób.

Ale, na litość patyka, wierzę, że sensem życia jest bycie szczęśliwym. I jeśli ktoś próbuje to życie ulepszyć, zmienić, poprawić, na przykład w duchu minimalizmu, to chyba właśnie po to, żeby czuć się dobrze sam ze sobą i z innymi, żeby czuć satysfakcję i radość. A nie po to, żeby liczyć buty w szafce i żeby broń Boże nie było ich więcej niż u reszty. Dlatego ten cały minimalizm, sprzedany jako szereg cyferek, jest dla mnie zupełnie do dupy.

Brakuje jeszcze tylko:
„Bardzo mi się podoba minimalistyczne życie, ale mi nie wychodzi, bo mam ponad milion włosów na głowie. Czy powinnam się zgolić na łyso?”

JAKOŚĆ, A NIE ILOŚĆ

Nie wiem, ile mam ubrań ani kubków. Nigdy nie wpadłam na pomysł, żeby liczyć coś innego oprócz pieniędzy na koncie. Pewnie statystycznie mam wszystkiego za dużo. Ale i tak od jakiegoś czasu uważam, że prowadzę minimalistyczne życie.

Dla mnie minimlizm to nie ilość, to jakość. Staram się, aby rzeczy, na które wydaję pieniądze, wydarzenia, zainteresowania i osoby, którymi się otaczam, czyli wszystko to, czemu poświęcam czas i energię, wpływały pozytywnie na moje życia. Chciałabym zostać tylko z tym, co ma dla mnie wartość, nawet jeśli wiąże się to z zagraconym mieszkaniem.

Nie jestem w stanie na przykład pozbyć się MOICH PAPIERNICZYCH PRZYDASIÓW, mimo że wiem, że mam ich zdecydowanie za dużo. Ale one dodają wartość do każdego mojego dnia – służą mi do planowania, do rozwijania kreatywności, do relaksowania się.

Nie wyobrażam sobie, że wyrzucam wszystkie zgromadzone przez lata książki. Lubię je i czytam, przypominają mnie samej, kim jestem. A poza tym są ładne, a przecież jestem estetką.

Lubię i sport i nie sądzę, że mogłabym żyć szczęśliwie bez roweru, butów do biegania, maty do jogi i oddychających legginsów. Jasne, to kolejne rzeczy wokół mnie, ale dzięki nim jestem zdrowsza, a to przecież ogromna wartość w życiu.

Mój minimalizm polega na ponownym używaniu plastikowych butelek. Staram się nie kupować nowego T-shirtu, kiedy stary jeszcze się nadaje. Próbuję nie poświęcać energii na rozwijanie znajomości, jeśli już teraz czuję, że przyjaźni z tego nie będzie. Usiłuję nie poświęcać czasu na coś, co nijak mi do szczęścia niepotrzebne.

I bardzo bym chciała, żeby ludzie przestali sprowadzać fajne pomysły i wielkie idee do statystycznych osiągnięć rodem z excela. Bo ilość butów w szafce albo łyżek w szufladzie naprawdę nie ma znaczenia. Ale te kilka chwil, poświęconych na sensowne sprawy, a nie chorobliwemu przeliczaniu wszystkiego wokół, może coś zmienić. Czegoś nauczyć. W czymś pomóc.






PAPIERNICZE PRZYDASIE - MÓJ NAŁÓG

PAPIERNICZE PRZYDASIE - MÓJ NAŁÓG

Kiedy półtora roku temu odkryłam system organizacji, zwany bullet journalem, początkowo nieśmiało pisałam niebieskim długopisem w starym zeszycie w kratkę i z marginesem. Jednak im bardziej zagłębiałam się w otchłanie Pinteresta i Instagrama, tym piękniejsze planery odkrywałam, a co za tym szło - poznawałam też kolejne techniki dekorowania i ułatwiania pracy z kropkowanym zeszytem. I tak trafiłam do nowego świata - papierniczych przydasiów!


cienkopisy bullet journal

CO TO SĄ PRZYDASIE?

Z określeniem papiernicze przydasie spotkałam się pierwszy raz na blogu WORQSHOP.PL (który swoją drogą serdecznie polecam!) i od razu mi się spodobało. Jest to określenie na wszystkie te dodatki, taśmy, mazaki i zakreślacze, które w sumie nie są potrzebne, ale żal nie mieć, bo przecież przyda-się.

Przydasie można podzielić na kilka kategorii:
  • pisadła - czyli to, co przede wszystkim służy do pisania i rysowania tabelek, a zatem do tworzenia bazy bullet journala. Są to wszelkie cienkopisy, długopisy i pióra oraz, jak sądzę, ołówki, których osobiście zazwyczaj nie używam.
  • kolorowe - do tej kategorii zaliczam wszystko, co służy mi do ubrania notesu w kolor, podkreślania najważniejszych dat, dekorowania kalendarzy. Są to przede wszystkim zakreślacze i mazaki, ale także:
  • brushpeny - to przydasie z pogranicza prowadzenia bujo i bycia artystą (choć czasami to chyba jedno i to samo). Brushpeny, czyli mazaki z końcówką miękką jak pędzelek, to narzędzia do nowoczesnej kaligrafii, którego bardzo często używa się też w bullet journalu. Poza tym mogą służyć jako zakreślacze albo zwykłe mazaki.
  • przylepne - to taka kategoria, do której wrzucam wszystko to, co do bujo wklejam, czyli przede wszystkim ozdobne taśmy washi, naklejki, ale także fragmenty papierów do scrapbookingu, których czasami używam. No i karteczki indeksujące albo tak zwane post-it, na których czasami coś zapisuję, a potem wklejam do centrum organizacji życia, czyli mojego bullet journala.
  • zeszyty i notatniki - jak sama nazwa wskazuje, to te wszystkie urocze notesiki, zeszyty, bloki z kropkowanym papierem. Ja tu też dołączam skórzane okładki i segregatory.
Oczywiście, przydasiów może być znacznie więcej. Niektórzy w bullet journalu malują albo tworzą scrapbookingowe dekoracje z fotografiami. Dla mnie jednak te pięć kategorii zamyka temat papierniczych drobiazgów.




BŁĘDY

Gromadząc przeróżne przydasie, zainwestowałam też niestety w rzeczy, których nigdy nie użyłam. Wiadomo, jak to jest - ktoś gdzieś poleca, to i ja się skuszę. A potem okazuje się, że na przykład nie lubię wklejać fotografii do notesu albo nie pasuje mi stosowanie ogromnej ilości naklejek.

Największą przydasiową wtopą były chyba MAZAKI Z IKEI, na szczęście tanie. Gdzieś przeczytałam, że można ich używać do letteringu, czyli nowoczesnej kaligrafii. I, oczywiście, jest to prawda, ale trzeba też wspomnieć, że strasznie przebijają przez każdy papier, a kolory są raczej podstawowe, mocno nasycone. No, nie w moim stylu po prostu.

Nieudanym zakupem były też CIENKOPISY MARKI FABER CASTELL. Używam ich co prawda do dziś, bo jednak szkoda mi wyrzucić działające narzędzia, ale nie jestem zadowolona. Najcieńszy z nich jest dość gruby, a mimo to od razu skrzywiła się jego końcówka. W komplecie był też czarny brushpen, którego pędzelkowy koniuszek od razu się postrzępił i nie pisze już ładnie.

Kilka razy też wtopiłam, szukając tańszych brushpenów w polskich stacjonarnych sklepach dla artystów. Tutaj muszę przyznać, że z produktami, które wybierałam, było wszystko w porządku. Po prostu ja, niewprawna jeszcze w letteringu, nie umiałam ich dobrze wykorzystać i w efekcie leżały nieużywane, aż całkiem wyschły.

MOI ULUBIEŃCY I GDZIE JE KUPIĆ

Na początku wspomnę, że oczywiście do korzystania z metody bullet journal potrzebujecie tylko zeszytu i długopisu i absolutnie nie ma obowiązku kupowania dodatkowych akcesoriów. Wiem jednak z doświadczenia, że przychodzi moment, kiedy trudno się oprzeć pokusie. Abyście mogli uniknąć zakupowych wpadek, stworzyłam małą listą sprawdzonych i używanych przeze mnie niemal codziennie produktów wraz z informacją o tym, gdzie można się w nie zaopatrzyć.
  • pióro Parker z czarnym atramentem w nabojach to zdecydowanie mój numer jeden, jeśli chodzi o pisanie w bullet journalu. Zarówno pióro, jak i naboje, kupicie w większości sklepów papierniczych i księgarń, na przykład w EMPIKU.
  • mazaki Crayola Supertips, choć przeznaczone dla najmłodszych użytkowników, świetnie sprawdzają się jako przybory do kolorowania, zakreślania oraz tworzenia nowoczesnej kaligrafii. Są dość tanie, a przy tym całkiem niezłej jakości. Sama zaopatrzyłam się w zestaw 24 kolorów już rok temu i jak dotąd wszystkie sprawdzają się bez zarzutu. Jedyny minus jest taki, że są trudno dostępne w Polsce. Trzeba na nie polować w papierniczych sklepach online albo zdecydować się na zakup za granicą, na przykład na AMAZONIE.
  • brushpeny marki Tombow zmieniły moje życie. Nie przesadzam. Dopiero gdy zdecydowałam się na ten niemały wydatek (około 15 zł za sztukę), odkryłam, że nowoczesna kaligrafia nie jest taka straszna, a piękne strony w notesie nie tak trudne do stworzenia. Dla początkujących najlepszy będzie Tombow Fudenosuke, później można spokojnie korzystać z najpopularniejszych modeli Dual Brush. Ja osobiście kupiłam wszystkie swoje brushpeny za granicą, ale w Polsce można je dostać na przykład TUTAJ.
  • taśm washi używam niezbyt często, ale jednak regularnie. Najbardziej polecam te z TIGERA, bo ładnie się prezentują i nie odklejają się po czasie. Fajne i tanie wzory można też znaleźć na Aliexpress, choć czasami trafi się egzemplarz gorszej jakości (na przykład taśma washi bez kleju - mnie się zdarzyło).
  • najpopularniejszy zeszyt Leuchtturm1917 to mój aktualny bullet journal i zdecydowanie jestem zadowolona, choć nie jest to zakup najtańszy i nie wszędzie go znajdziemy. Swój egzemplarz kupiłam online w sklepie TWOJE PIÓRO. Ale na niezły notes nie musicie wydawać ogromnej sumy, mnie świetnie, jak na swoją cenę, sprawdziły się produkty marki Antra do kupienia na stronie EMPIK.COM.



Mam jeszcze kilka gadżetów, przed których kupnem nie mogłam się powstrzymać, ale z perspektywy czasu wiem, że mogłabym bez nich żyć. Oczywiście moja kolekcja na bieżąco się rozrasta, bo niektórym cudeńkom nie sposób się oprzeć, ale... przecież każdy ma jakiś nałóg. A ten papierniczy przynajmniej nie szkodzi zdrowiu.

Macie swoje ulubione gadżety papiernicze? Używacie ich do prowadzenia bullet journala czy może robicie z nich inne cuda? A może kupujecie przydasie związane z czymś innym?



JESIEŃ - JESTEM NA TAK

JESIEŃ - JESTEM NA TAK

Ostatnio zaczęłam zastanawiać się, która pora roku jest moją ulubioną. Doszłam do wniosku, że każda. Bo jeśli spytacie mnie o to teraz, to powiem, że jesień. W listopadzie stwierdzę, że zima. W lutym będę wyczekiwać wiosny, a w maju zatęsknię za upałami i najdłuższymi dniami w roku. Świat został tak sprytnie wymyślony, że kiedy jedno zaczyna nas nudzić, pojawia się drugie, a potem trzecie i tak w kółko.


jesienna bucket list


JESIENI MÓWIĘ TAK

Tegoroczne lato to dla mnie już przeżytek, zwłaszcza że zaczęło się gdzieś w połowie kwietnia, kiedy temperatury skoczyły do trzydziestu stopni i w moim przypadku nie odpuściło aż do końca, bo kiedy nawet w Polsce przyszło ochłodzenie, u mnie w Hiszpanii skwar lał się z nieba.

Dlatego, jak co roku, nadchodzącej jesieni mówię zdecydowane tak. I jak zazwyczaj witam ją JESIENNĄ BUCKET LIST pełną pomysłów na to, co jeszcze lepiej pozwoli mi poczuć klimat długich wieczorów, zachmurzonego nieba i ozłoconych liści.

15 SPOSOBÓW NA TO, BY JESZCZE LEPIEJ POCZUĆ JESIEŃ

  1. Ciasto dyniowe lub marchewkowe – nie wiem, jak Wy, ale ja uwielbiam słodycze, więc ciasta zabraknąć nie może.
  2. Straszny film na Halloween – horrory zazwyczaj mnie nie przekonują, ale raz na jakiś czas można przecież obejrzeć coś innego niż zwykle. Poza tym to kolejny powód do wskoczenia pod kocyk.
  3. Świeczki i kadzidełka – w lecie wystarczy gorąc z nieba, nie trzeba się podgrzewać świeczkami. Ale jesień to już inna historia.
  4. Kryminały – czytane z wypiekami na twarzy (i na talerzyku).
  5. Kakao na bardzo słodko – pamiętam z dzieciństwa gorącą czekoladę, którą przyrządzała mi mama. Warto dbać o takie wspomnienia.
  6. Wyzwanie rysunkowe – skoro i tak spędzam więcej czasu w domu, to chętnie wykorzystam go na jakieś kreatywne działania! Można też nauczyć się kaligrafii, zacząć bawić się w SCRAPBOOKING albo robić na szydełku.
  7. Długie spacery – w lecie nie wchodziły w grę, bo palące słońce mogło być nawet niebezpieczne. Brakuje mi takiego łażenia, rozmawiania, robienia ładnych albo głupich zdjęć na dworze…
  8. Śliwki – bo to przecież najbardziej jesienny smak. W tym roku chcę spróbować TEGO PRZEPISU MARTY.
  9. Szale i swetry – lato to czas sukienek i krótkich bluzek, a jesienią aż chce się wskoczyć w puchaty sweter i owinąć się szalem jak kocem. Nie omieszkam skorzystać z chłodniejszej temperatury.
  10. Treningi – kocham aktywność na świeżym powietrzu, szczególnie w formie wspinania się na skałki. Jesienne deszcze, chłody i wczesne wieczory skutecznie utrudniają mi tego typu działalność, dlatego jesienią stawiam na porządny, zorganizowany trening.
  11. Nauka i samorozwój – Ci, którzy jesienią wracają do szkoły albo na studia spokojnie mogą ten punkt odhaczyć. Ale dla nas, dla których pozostała już tylko praca i dorosłe życie, też jest jeszcze ratunek w postaci podcastów, tutoriali, książek, kursów… w dobie internetu można się uczyć non stop.
  12. Mocniejszy makijaż – w lecie nadmiar kosmetyków na twarzy i tak spływał z potem. Można wykorzystać przyjemniejsze temperatury na eksperymenty makijażowe. Ja mam w planach częściej używać szminki. Może przeproszę się też z eyelinerem…?
  13. Kubek termiczny w dłoni – nic tak nie rozgrzewa, jak łyk ciepłej kawy pośród jesiennej zawieruchy.
  14. Obserwowanie innych – to jedno z moich ulubionych zajęć na każdą porę roku! Ludzie to fascynujący gatunek.
  15. Planowanie świąt – nie wiem, czemu w tym roku tak bardzo czekam na Boże Narodzenia. Może dlatego, że tym razem będzie ono zupełnie inne niż zawsze. Poza tym mam w planach zrobić swój GRUDNIOWNIK i już szukam do niego materiałów.

Takie są moje plany na tegoroczną jesień. Mam nadzieję, że dzięki nim codzienność będzie ciekawsza, a dni nie przelecą mi przez palce. Liczę na to, że zachowam fantastyczne wspomnienia. A Wy co będziecie robić? Macie swoje rytuały, które co roku umilają Wam jesienny czas?





CO TO JEST MIŁOŚĆ?

CO TO JEST MIŁOŚĆ?

Miłość – silna więź, jaka łączy ludzi sobie bliskich.


Mówi się, że jest wiele rodzajów miłości. Że miłość matki do dziecka to jedno, a miłość do życiowego partnera to drugie. Kochanie swojego psa albo kota to też przecież zupełnie coś innego. A można jeszcze kochać sport albo szarlotkę babci Zosi.

Miłość to temat zbyt obszerny na jednego blogowego posta, dlatego weźmiemy dzisiaj na tapetę tylko pewną historię o tym, jak zrozumiałam, że druga połówka pomarańczy naprawdę kocha tę pierwszą.

co to jest miłość love morze

ROMANTYCZNIE WOKÓŁ NAS

Nie wiem, jak Wy, ale ja lubię czytać o miłość i oglądać te filmy, kiedy najpierw się poznają, potem zakochują, potem rozdzielają, a na koniec znowu schodzą i żyją długo i szczęśliwie. Lubię te wszystkie kolacje przy świecach, wieczorne pocałunki, rycerzy na białych koniach i wielkie życiowe przemiany po to, żeby być razem.

To wszystko jest cudowne, fantastyczne, piękne i najchętniej chciałabym, żeby wydarzyło się w moich życiu… Wróć! Żeby zostało na ekranie i pomiędzy przednią a tylną okładką książki! Facet z kwiatami rzucający się na kolana na środku ulicy, brawurowa jazda samochodem, żeby złapać ją, zanim odleci samolot, powrót do niego przez pół świata, świece, kolacje, tańce, satynowa pościel i inne niezbędne elementy przeciętnej komedii romantycznej są super, ale to tylko symbole, a nie prawdziwa miłość. A ja w życiu chcę miłości.

ZOSTAW MNIE I WYJEDŹ

W dużym skrócie tak brzmiał tekst, dzięki któremu zrozumiałam, że jestem kochana. I to cholernie mocno. A było to tak, że skończył się rok akademicki, a razem z nim mój okres zagranicznego stypendium Erasmus. W planach było kontynuowanie i skończenie studiów na uczelni, oddalonej o jedyne – bagatela – dwa i pół tysiąca kilometrów. Miałam wybór, mogłam postawić krzyżyk na swojej edukacji i oczywiście jako młoda, szalona i zakochana rozważałam całkiem serio taką możliwość, ale usłyszałam: wyjedź. Usłyszałam głos rozsądku pomieszany z poświęceniem, męski głos mówiący całkiem szczerze, żebym zadbała o swoją edukację. Że damy radę, że on zaczeka, że przecież co się odwlecze, to nie uciecze.

I kiedy uświadomiłam sobie, jakieś siły wymagać musiało wypowiedzenie tych słów, zrozumiałam, że miłość to nic innego, jak większa niż wszystkie pocztowe gabaryty paczka siły. Siły, która pozwala pchać pociągi towarowe i góry przenosić. A nawet poświęcić swoje dobro dla drugiej połówki pomarańczy.

DZIĘKUJĘ

Jestem niesamowicie wdzięczna za to, że w odpowiednim czasie usłyszałam te słowa. Dzięki nim nie tylko zrozumiałam, czym jest miłość, ale też nauczyłam się ją doceniać i cieszyć się tymi drobnymi jej przejawami, kolacjami we dwoje, spacerami, kwiatami, tańcami, świecami i tym wszystkim, co w filmach pięknie wygląda, a w życiu ma znaczenie tylko wtedy, kiedy stoi na solidnym fundamencie.

Na koniec powiem tylko jedno: kochajcie się!




#06 MIESIĄC Z JUST: PIERWSZY MIESIĄC NA EMIGRACJI

#06 MIESIĄC Z JUST: PIERWSZY MIESIĄC NA EMIGRACJI


Wentylator na trzecim biegu szumi, a wręcz ryczy mi nad prawym uchem. Siedzę przed laptopem w najkrótszych szortach i sportowym topie, zasłaniającym tylko to, co trzeba, przy nocnej lampce, mimo że jest środek dnia. Rolety w oknach są całkowicie opuszczone, żeby oddzielić mnie od szalejącej na dworze fali czterdziestostopniowych upałów. Mija właśnie miesiąc, odkąd wyprowadziłam się z Polski do Hiszpanii. Na dobre.



NA DOBRE I NA ZŁE

Chciałabym napisać, że ten miesiąc składał się z samych radosnych dni, okraszonych uśmiechem i beztroską. Że każdy dzień zaczynał się wspaniałym porankiem i kończył szczęśliwym wieczorem. Ale zamiast tego napiszę po prostu prawdę. Pierwszy miesiąc na emigracji był jak huśtawka ogrodowa, raz w górę, raz w dół, raz do przodu, raz do tyłu. Były wspaniałe dni rodem z instagrama i były smętne wieczory, były cudowne poranki pachnące kawą i croissantami oraz takie, kiedy podnosiłam się niechętnie z łóżka zestresowana czekającym mnie dniem. Był zachwyt i był płacz.

Mam wrażenie, że choć spodziewane, takie całkowite wyrwanie się z dotychczasowego kontekstu okazało się dla mnie niemałym szokiem. Zmieniło się prawie wszystko. Na śniadanie jem co innego, mam całkowicie odmienny widok z okna, dzień zaczyna się i kończy o innych godzinach, nowi znajomi zachowują się inaczej niż starzy, mam o wiele mniej rzeczy do ogarnięcia, a jednocześnie są to zupełnie inne sprawy niż to, czym zajmowałam się w Polsce… To wszystko z jednej strony zachwyca, ale z drugiej przeraża. Na szczęście Michał to moja constans.


NOWE CELE I WYZWANIA

Pierwszy miesiąc w Hiszpanii poświęciłam na… początkowo na nic-nie-robienie. Szybko jednak zorientowałam się, że bardzo źle czuję się z tym, że czas przecieka mi przez palce, kolejne dni umykają, a nie dzieje się nic, co chciałabym zapamiętać. Dlatego też pewnego wieczoru usiadłam spokojnie z moim BULLET JOURNALEM i zainspirowana WPISEM KASI Z BLOGA WORQSHOP.PL zabrałam się za ponowne określenie swoich celów na najbliższe miesiące. Są wśród nich zarówno te dotyczące rozwijania nowych znajomości, finansów (co może być trudne do osiągnięcia, jeśli przed końcem roku nie znajdę pracy), jak i proste czynności, takie jak dbanie o mieszkanie czy regularne rozciąganie i rolowanie.


LATO W PEŁNI

Krok po kroku wypełniam swoją LETNIĄ BUCKET LIST, angażując w to też Michała. Fala upałów nie pomaga, ale mimo to całkiem nieźle idzie nam dbanie o to, żeby tego lata nie zmarnować. Udało nam się już popływać i poopalać na plaży, napić się mrożonej kawy, zjeść arbuza (tylko 1 euro za pół naprawdę sporego okazu) i pyszne lody o smaku mango (Michał wybrał stracciatellę), wstać wcześniej niż zwykle, aby wykonać poranną jogę (tutaj niestety musiałam radzić sobie sama, Michał i joga raczej za sobą nie przepadają) i wybrać się na krótką, ale intensywną wycieczkę rowerową. Poza tym zorganizowaliśmy też domowe biuro, co wymagało wyprawy do Ikei (mamy do niej prawie 200 kilometrów, więc to nie byle co!) i paru innych sklepów z wyposażeniem wnętrz.

Wszystkie te letnie przyjemności dokumentuję na zdjęciach, bo mam w planach wykonanie małego wakacyjnego albumu. Prace nad nim już trwają.

emigracja lato justyna spyrka


CO DALEJ Z BLOGIEM?

Na początku lipca na blogu ukazał się WPIS Z CYKLU CODZIENNIK, po czym… zamilkłam. Nie chodzi o to, że porzuciłam bloga, ba!, miałam sporo wątpliwości, czy w ogóle mogę tak przez jakiś czas nic nie publikować, bo przecież zasięgi, wyświetlenia, czytelnicy, komentarze, ale… Poczułam, że blog, który założyłam mniej więcej rok temu, bo miałam taką ochotę i co nieco do powiedzenia, stał się tylko kolejnym obowiązkiem. A tego nie chciałam i nie chcę. To ma być dla mnie przyjemność, a nie przykra praca do wykonania. Dlatego też postanowiłam pisać wtedy, kiedy mam na to ochotę, i o tym, o czym akurat mi się zachce. Nie obiecuję więc regularności. Obiecuję za to teksty pisane z radością.

CZASOUMILACZE

Pierwszy miesiąc na emigracji umilały mi różne rzeczy, a wśród nich:
  • film: DRUGA CZĘŚĆ MUSICALU MAMMA MIA, na który wybrałam się sama do kina. Co prawda Pierce Brosnan mówiący po hiszpańsku (niestety Hiszpanie wszystko dubbingują) mnie nie przekonuje, ale film mimo wszystko mi się podobał.
  • serial: ANIA, NIE ANNA. Dopiero teraz zabrałam się za pierwszą serię i od razu oglądam drugą, skoro już jest dostępna. Lubię kostiumowe produkcje, a historia Ani z Zielonego Wzgórza w netflixowym wydaniu podbiła moje serce.
  • książka: #NIEWIDZIALNA to powieść o nieśmiałej nastolatce, która całkiem nieźle radzi sobie z Photoshopem i Instagramem. Nie jest to może najlepsza powieść, jaką czytałam, ale warto sięgnąć jak po ciekawostkę, bo z #instagramową #fabułą wcześniej się nie spotkałam.
  • muzyka: Państwowy Zespół Pieśni i Tańca MAZOWSZE. Ponownie odkryłam polski folklor dzięki filmowi Zimna Wojna i muszę przyznać, że wcale mi się on nie nudzi.
  • podcast: THE MINIMALISTS. Podcasty amerykańskich minimalistów bywają zabawne albo poważne. Nie ze wszystkim, o czym ci panowie mówią, się zgadzam, ale mimo to dobrze się ich słucha. Ich podcast jest dostępny na Spotify.
  • youtube: kanał GLOBSTORY. Nadrobiłam już wszystkie kanały, które ślędzę, więc musiałam poszukać czegoś innego, co „gadałoby do mnie w tle”. Globstory jednak nie nadaje się do bycia tłem. Ta dziewczyna porywa i wciąga, koniecznie do niej zajrzyjcie.